Ostatnio skonczylam wspominajac tylko, ze Bi wybierala sie na tance. ;) Szkola Potworkow organizuje potancowki zima dla obu rocznikow oraz na wiosne, ale wtedy tylko dla odchodzacych, VIII klas. Trzeba przyznac, ze przy zimowych entuzjazm byl jakis wiekszy. ;) Tym razem czesc dziewczyn (w tym Bi i jedna z jej kolezanek) stwierdzila ze nie chce im sie szukac nowych kiecek i zalozyla te z balu zimowego. Mimo ze nie mialam ochoty na zakupy, to jednak spytalam Bi czy nie chce czegos troche jasniejszego i bardziej "wiosennego", ale stwierdzila, ze nie. Coz, ja na to jak na lato. :D Mama kolezanki - sasiadki Bi oczywiscie kombinowala jak kon pod gore. Najpierw Bi umowila sie na spotkanie z jeszcze jedna dziewczynka u niej. Ok, chociaz moge sama zawiezc moje dziecko, ale wiadomo ze pannice musialy sie szykowac razem. ;) Potem zostalam poproszona czy moge dziewczyny odebrac. Czemu nie. Nastepnie wymyslila zeby po imprezie zebraly sie wszystkie u nich na godzinke! Nosz kurna, jakby nie bylo lepszego dnia, tylko akurat ten kiedy i tak beda razem "balowac"! Bylam taka zmeczona po calym tygodniu wstawania o 4 (a raz nawet o 3), ze najpierw napisalam, ze Bi nie bedzie, ale potem wszystkie mamy potakiwaly z entuzjazmem, wiec stwierdzilam, ze Starsza sie zaplacze jesli jej zabronie. ;) Ostatecznie jeszcze inna mama stwierdzila ze dziewczyny odbierze, mimo ze jej corka na bal nie jechala, ale chciala przyjechac na spotkanie "po". Dla mnie to nawet lepiej, bo przynajmniej nie musialam sie ruszac przez wiekszosc wieczora. Na 17:30 podwiozlam wiec panne do sasiadow, bo stwierdzila ze glupio jej isc przez osiedle w eleganckiej kiecce. Co u sasiadki lubie, to ze jest taka maniaczka zdjec jak ja, wiec zasypala mnie fotkami dziewczyn. :D
Pozniej mialam 2 godziny zeby klapnac na kanape, szkoda tylko ze laczylo sie to z zerkaniem co chwila na zegarek. Jak bylo ustalone, o 20:30 poszlam po panne, a tej nie mozna bylo oczywiscie wyciagnac.
W dodatku sasiedzi to dusze towarzystwa i juz jedna z mam dorwali i zaprosli na wino, do czego namawiali rowniez mnie. Bylam jednak tak wykonczona po poprzednim tygodniu, ze balam sie, ze jak siade z lampka wina, to pewnie tam zasne. ;) Na szczescie po chwili zaczeli sie schodzic inni rodzice i udalo sie wyciagnac Bi do domu. Siadlam jeszcze tylko nad dokonczeniem posta na blog i padlam w koncu do wyrka. :D
Sobota, 31 maja, zaczela sie wiec pozno. Pospalam do 9:30, ale na dluzej nie moglam sobie pozwolic, bowiem Bi byla zaproszona na 11 na urodziny kolezanki. Jak to Starsza, przezywala niczym mrowka okres, bowiem z ta dziewczynka przyjaznila sie mocno rok temu, natomiast w tym nie za razem w szkolnej grupie, wiec nieuchronnie sie od siebie oddalily. Obie maja teraz inne grono przyjaciol, wiec Bi nie byla pewna czy kogos (poza solenizantka) bedzie znala. Urodziny mialy potrwac az 4 godziny, wiec przynajmniej po powrocie do chalupy, wiedzialam ze mam spokojnie czas zeby sie zajac czyms konkretnym. Odkurzylam i umylam podlogi na parterze i zalamalam sie, bo woda byla doslownie zolta. Mamy teraz ten okres gdzie cos pyli tak, ze czlowiek nie nadaza ze scieraniem wszystkich powierzchni... W miedzyczasie wrocil malzonek, wsciekly jak osa, bo ponownie podjal probe zarejestrowania przyczepy i ponownie odjechal z kwitkiem. Poprzednio powiedziano mu, ze potrzebuja akt wlasnosci przyczepy. Ten w koncu przyszedl kilka dni wczesniej, wiec M. radosnie pojechal ponownie do urzedu i... doopa. Tym razem babka powiedziala ze nie maja w systemie naszego Stanu certyfikatu producenta, wiec bedzie musial przyjechac z przyczepa na inspekcje zeby mogli sprawdzic czy nadaje sie do ciagniecia oraz zamieszkania. :O Wscieklosc malzonka byla podwojna, bo po pierwsze nic nie zalatwil, a po drugie, nie mogli tego ostatnio sprawdzic i mu powiedziec?! Oszczedziliby mu niepotrzebnej jazdy, ale po co... :/ Skonczylam sprzatanie, wstawilam pranie, chwile dychnelam i pora byla jechac po Bi. Zabral sie ze mna Nik, ktory chcial zajechac do biblioteki, ale niestety okazalo sie, ze jest juz zamknieta. Niespodziewanie zaczeli letnie godziny, gdzie zamykaja juz o 13. Tyle ze na ich stronie jak byk jest napisane, ze one trwaja od czerwca do wrzesnia, a byl przeciez nadal ostatni dzien maja! W kazdym razie odebralismy Starsza, wrocilismy do domu i akurat mielismy pol godziny na przebranie sie i ogarniecie, przed jazda do kosciola. Malzonek mial weekend wolny, wiec moglibysmy pojsc w niedziele, ale skoro wiedzialam ze w niedziele ide na nocke, chcialam sie rano porzadnie wyspac, a nie zrywac na msze. Pojechalismy wiec w sobote, a po powrocie zabralam sie za ciasto, bo niedziela oznaczala zwyczajowa wizyte dziadka. :)
Dobrze, ze to ciasto upieklam w sobote, bo w niedziele pobilam swoj rekord. Obudzilam sie o 9, ale przewracalam z boku na bok, wiec stwierdzilam, ze jeszcze chwile poleze i zaraz wstane. Niewiadomo kiedy jednak zasnelam jak kamien i zbudzilam sie o... 10:48! :O Nie pamietam kiedy ostatnio spalam do 11. Jak wstalam, Nik myslal ze bylam na noc w pracy. ;) No coz; chcialam sie porzadnie wyspac w ten weekend, to sie wyspalam! :D Kiedy zobaczylam ktora jest godzina, zerwalam sie jak oparzona. Szybko zjadlam sniadanie, napisalam do taty ze zapraszam na kawe, po czym popedzilam sie myc. Tego dnia tez nie bylo leniwego siedzenia w domu. Panna Bi miala weekend pelen wrazen, bo w piatek tance a potem spotkanie u sasiadki, w sobote urodziny kumpeli, a w niedziele umowily sie z kolezanka do kina, na Thunderbolts. Na doczepke postanowil jechac z nimi Nik, a kolezanke Bi miala odstawic do nas jej mama, wiec zabieralam trojke mlodziezy. Na szczescie kino jest 10 minut od nas, ale i tak na kawe z dziadkiem mialam ograniczona ilosc czasu. Co prawda mowilam mu, ze nie zostaje na seansie, wiec obroce w 20 minut i moze pogadac z M. i na mnie poczekac. Stwierdzil jednak ze pojedzie do domu. Ja zabralam smarkaterie, pokazalam obsludze kod do biletow na telefonie, zakupilam popcorn oraz napoje, po czym wrocilam do domu. Tym razem mialam tylko okolo 2 godzin, ale chociaz poskladalam pranie i wstawilam kolejne, a potem posiedzialam z kawa. Pozniej pojechalam po mlodziez, ktora wyszla filmem zachwycona, polecam wiec jesli posiadacie potomstwo w podobnym wieku. ;)
Odstawilam kumpele Bi do domu, wrocilam z Potworkami do wlasnego i zaczelam sie zastanawiac co poczac z reszta popoludnia oraz wieczora. Nie chcialo mi sie, ale dluzej nie mialam juz wymowki zeby odkladac sadzenie warzyw. I tak planowalam to zrobic zaraz po powrocie z kempingu, tymczasem minal kolejny tydzien. Mam nadzieje, ze przynajmniej ten nawoz dobrze wywietrzal i nie zaszkodzi roslinkom. Tego dnia bylo chlodno (16 stopni) i znow wial nieprzyjemny wiatr, wiec posadzilam tylko gotowe sadzonki, a to co mialo wykielkowac z nasion, zostawilam na inny dzien. Musialam sie tez wykapac i to duzo wczesniej niz normalnie, bowiem chcialam zeby wlosy wyschly mi przed jazda do pracy. Ale to brzmi! :D Przygotowalam sniadaniowki oraz plecaki dzieciakow, spakowalam sie, a potem juz siadlam zeby troche sie zrelaksowac. O 22 poszlam na gore zyczyc dobranoc calej rodzinie, przebralam sie, przygotowalam co trzeba i ruszylam do roboty. :O
Kiedy juz w koncu odbebnie szkolenia, moja normalna godzina rozpoczecia pracy bedzie 1:30 rano. Tym razem jednak jechalam na 23, bo mialam obejrzec czyszczenie specjalnej "szafy", gdzie maszyna tworzaca radioaktywne probki, je potem przesyla. Wszystko musi byc sterylne, wiec i na czyszczenie tego maja osobna procedure. Problem tylko w tym, ze wedlug procedur sterylizacja jest skuteczna tylko przez kilka godzin, wiec robia to raz dziennie, przed samym rozpoczeciem produkcji, ktora zaczyna sie okolo polnocy. Rada, nie rada, musialam przyjechac wczesniej, na wypadek gdyby zabrali sie za to szybciej. O tej porze przynajmniej parking byl pustawy, wiec zaparkowalam niemal pod drzwiami. ;) W srodku doslownie straszylo, bo po stronie farmacji jeszcze nikogo nie bylo, a od laboratorium byly dwie osoby. Ciemno wszedzie, glucho wszedzie. :D No ale nic, popatrzylam na przygotowanie wszystkiego oraz czyszczenie, co zajelo ponad godzine, potem podrukowalam troche papierow ze szkolenia, po czym... tradycyjnie juz, nie mialam co robic.
Liczylam, ze moze dostane w koncu te wirtualne szkolenia, ale niestety... Posiedzialam wiec troche na kompie, troche w telefonie, pokrecilam sie po budynku, itd. Okolo 3 nad ranem zaczeli sie zjezdzac ludzie i tradycyjnie parkowac drugim rzedem wzdluz juz zaparkowanych aut. Nie wiem co za moda... Nie chcialam zeby mnie zablokowali niewiadomo na ile, wiec poszlam przestawic samochod. Niesamowite, ze byla 3:30 rano, ciemno jak w doopie, a ptaszydla juz darly dzioby. ;) Stwierdzam, ze znioslam ta nocke calkiem niezle. Gdybym miala jeszcze konkretne zadania do wykonania, pewnie nawet nie zauwazylabym ze jest srodek nocy. Oczywiscie trzeba wziac poprawke, ze byla to pierwsza noc po weekendzie, w ktory spalam do oporu, wiec bylam wypoczeta. Trzecia lub czwarta nocka pod rzad juz pewnie taka lekka by nie byla. ;) Ostatecznie polenilam sie do 5 i stwierdzilam, ze nie mam tam po co na sile siedziec. Tym bardziej, ze M. planowal przed 6 jechac ponownie podjac probe zarejestrowania przyczepy. Po sobotnim fiasku, spedzal godziny na stronie internetowej urzedu i udalo mu sie dorwac wolne miejsce na poniedzialek na 10 rano. Na inspekcje umawiac sie nie trzeba, ale otwieraja ja o 7:30, wiec chcial koniecznie byc pierwszy w ogonku. Przyjechalam do domu, chwile pogadalismy, spytal jak bylo, po czym o 5:45 wyruszyl z przyczepa w droge. Dojechal na miejsce o 6:30 i juz byl drugi w kolejce. ;) Ja w miedzyczasie czekalam az wstana Potworki, zrobilam sniadanie, ale kiedy pozniej usiadlam czekajac az sie wyszykuja, zaczela mnie w koncu ogarniac sennosc. Pozegnalam ich tylko, popatrzylam przez okno az przyjedzie autobus, po czym walnelam sie do wyrka. Nastawilam budzik na 14, ale juz o 12:30 (czyli po pieciu godzinach) sama sie przebudzilam i zaczelam przewracac z boku na bok. Po pol godzinie stwierdzilam, ze wstaje. Pewnie jeszcze bym w koncu zasnela, ale stwierdzilam, ze tak to przynajmniej powinnam wieczorem normalnie pojsc spac. Jeszcze dolegiwalam w lozku, kiedy kamery poinformowaly mnie, ze M. wlasnie wrocil do domu. Zdziwilam sie, bo myslalam, ze dawno jest w domu. Okazalo sie, ze tyle mu zeszlo. Kiedy pojechal na inspekcje, faceci ktorzy je przeprowadzaja powiedzieli ze zadnej mu nie trzeba i wydrukowali mu liste licencji, gdzie zaznaczyli do ktorej nalezy producent naszej przyczepy. Malzonek poczekal wiec do swojej umowionej wizyty, ktora mial na 10, ale zawolali go i tak dopiero po 11. :O A tam... to samo! Baba mowi, ze nie zarejstruje mu przyczepy, bo musi miec inspekcje! Malzonek mowi ze juz tam byl i powiedzieli ze inspekcji nie potrzeba i pokazuje jej wydrukowany papier z zaznaczona licencja producenta. Fakt, ze pod nia sa chyba 3 lub 4 firmy, ale skoro tamci faceci mowia, ze to "to", wiec chyba ona tez powinna byc w stanie to sprawdzic? Ale nie, uparla sie, ze ona nie zarejstruje i zeby M. poszedl sobie zalatwiac z facetami od inspekcji. No to (przeklinajac pod nosem) pomaszerowal spowrotem i wyluszczyl panom problem. Na szczescie mieli juz chyba podobne problemy, bo zasmiali sie, ze te "biurwy" na niczym sie nie znaja, po czym ich manager poszedl z M. do babki w okienku. Niestety, jemu tez nie uwierzyla, tylko zawolala swoja managerke! Ta w koncu potwierdzila, ze tak, to ta licencja i moze przyczepe zarejstrowac. A wiecie co baba zrobila? W papiery wpisala, ze rejestruje "za pozwoleniem managera", tak jakby robila to warunkowo, przy braku wszystkich dokumentow! Niewiadomo czy smiac sie, czy pokazac babie srodkowy palec. ;) Najwazniejsze jednak, ze przyczepa zarejestrowana, ale przez czekanie na jedna, druga oraz trzecia osobe i ogolne opoznienia, M. wyjechal z domu przed 6 rano, a wrocil tuz przed 13. :O Zanim malzonek odlaczyl przyczepe, a ja sie umylam i przebralam z pizamy, trzeba bylo konczyc obiad zeby byl gotowy na powrot Potworkow. Dzieciarnia przyjechala, zjedlismy, a potem Nik pojechal na rowerze do biblioteki, ja oraz Bi zas zabralysmy sie w koncu za posianie reszty warzyw. Zostal tylko groszek, bo nauczona poprzednimi latami, planuje go zasiac w domu i przesadzic do gruntu kiedy juz dobrze wzejdzie.
Wtorek zaczal sie niestety dosc wczesnie. Malzonek jechal do pracy na 5:24 (tak, takie dziwne maja godziny ;P), ale choc droga nie powinna mu zajac wiecej niz 20 minut, wyjechal juz o 4:40. Obudzil mnie niestety i potem nie moglam juz zasnac. Cale szczescie, ze chociaz kota wypuscil, to mi nie miauczal. ;) Udalo mi sie uciac sobie drzemke, choc niestety mocno skrocona, bo sama tez wstaje o 5:15. Wyszykowalam sie, udalo mi sie nawet zobaczyc przez kilka minut Potworki, po czym pojechalam do roboty. Tam niestety spotkala mnie porzadna irytacja, bo moich wirtualnych szkolen nadal nie dostalam. W ktoryms momencie przyjechal szef, spytal jak leci, wiec wytlumaczylam mu w czym mam problem. Powiedzial ze pogrzebie w aplikacji i... tyle. Oddam mu sprawiedliwosc, ze sporo sie dzialo i problem w laboratorium gonil problem (do kompletu z chwilowa awaria pradu :O), ale kurcze, komu ma zalezec zeby mnie w koncu wytrenowac?! Napisalam do mojego instruktora z zeszlego tygodnia, ktory tez mnie wkurzyl, bo odpisal zebym te szkolenia sama wyszukala w systemie i sobie wyznaczyla. A ja mu juz ostatnio tlumaczylam (jak rowniez ta inna dziewczyna) ze nam tych szkolen w ogole nie pokazuje!!! Zamiast niego odpisala jakas inna babka, ktora polecila zebym sobie przekopiowala tytul szkolenia w system. Po raz kolejny musialam tlumaczyc jak krowie na rowie, ze wiem jak mam to zrobic, problem w tym, ze mi tych szkolen w ogole nie pokazuje, nawet jesli szukam po tytule lub kodzie!!! W koncu babka odpisala, ze u tej dziewczyny, z ktora mialam szkolenie w zeszlym tygodniu, musieli skontaktowac sie z kadrami, bo cos miala zle zaznaczone w swoim profilu, wiec prawdopodobnie u mnie jest to samo. No w koncu jakas konkretna informacja! Tylko co z tego, skoro przekazalam ja mojemu szefowi, on oswiadczyl ze tam zadzwoni i... tyle. Tyle sie dzialo, ze widzialam iz facet lata jak w ukropie, wiec nie mialam sumienia zawracac mu glowy, to jednak oznaczalo, ze kolejny dzien siedzialam ziewajac. Coz, przynajmniej odpowiedzialam na zalegle komentarze na blogu. :D Przez pierwsze tygodnie pilnowalam sie zeby nie wchodzic na internet, ale teraz juz wlaze co chwila, bo kurna, ile mozna?! Miesiac juz siedze praktycznie nie majac nic konkretnego do roboty... :/ W koncu zrobila sie 14 i nic nie ruszylo, wiec poddalam sie i po chwili pojechalam do domu. O tej porze sa juz solidne zatory na autostradzie, wiec dojechalam doslownie 2 minuty przed Potworkami. Nawet butow nie zdazylam zdjac. ;) Pierwsze co to wypuscilam Maye, a za to wpuscilam Oreo, ktora rzucila sie do miski jakby nie jadla tydzien. Zostala na caly dzien w ogrodzie i niestety nie proznowala, bo przed wejsciem zostawila wiewiorke ziemna.
Pozniej myslalam ze ja udusze, bo poszlam sprawdzic poczte i wracajac przylapalam ja jak "bawila" sie zlapana mysza. Puscila gryzonia wolno i polozyla przygladajac sie z daleka, ten zas probowal wlezc pod panele na elewacji! :O No tylko mi trzeba zeby myszy wgryzaly sie w sciany! Poniewaz kiciula mam bezuzytecznego, sama musialam wciskac koperty miedzy panele a fundamenty, zeby mysz z tamtad wywalic. Na szczescie nie weszla jeszcze zbyt gleboko i udalo mi sie ja stracic na ziemie. Gryzon polecial w kwiatki, a drapieznik od stu bolesci za nia! Taki z niej lowca jak z koziej doopy trabka. :/ Poniewaz wtorki to nasze spokojne dni, wiec sporo mielismy relaksu, a ze zrobilo sie 26 stopni, wiec siedzielismy na tarasie i jedlismy lody. ;) Pozniej zabralysmy sie z Bi za cos, co odkladalam w nieskonczonosc odkad dni zrobily sie nieco cieplejsze - kapiel psiura. Obie wyszlysmy z tego kompletnie przemoczone, a Maya cala nieszczesliwa. Ale za to teraz tak ladnie pachnie i siersc ma mieciutka... ;) Pozniej jeszcze ja wyczesalam, ale o tej porze roku moge ja czesac do wypeku, a i tak kudly z niej leca. Pozniej poskladalam jedno pranie, wstawilam drugie, po czym chcialam zasiac groszek i... zonk. Z mojej wlasnej winy. Zamowilam specjalne male tacki do zasiewania roslinek, tyle ze rok temu przyszly z torfem, a w tym bez niego. Pechowo paczka lezala nieotworzona ponad tydzien i dopiero kiedy postanowialam zasiac w koncu groch, ja otworzylam. :( Niestety, nasza gleba jest tak beznadziejna, ze nie nadaje sie na posadzenie nasion, a do ogrodniczego nie chcialo mi sie jechac. Zamowilam torf z dostawa na kolejny dzien. Zobaczymy czy przyjdzie. :D Przy wieczornym podlewaniu zauwazylam tez, ze jeden z ogorkow padl. Suuuper... Ledwie go przesadzilam do warzywnika. Jak wszystkie padna, to moze oznaczac, ze nawoz nadal jest za "ostry". :/ Wieczor szybko zlecial, przygotowalismy sie na kolejny dzien, a kiedy kladlam sie spac, znalazlam kociaka spiacego slodko w nogach Kokusia.
W srode M. jechal do pracy juz na 4:24 i wyjechal o 3:40. Tak jak sie obawialam, Oreo, zostawiona w domu, juz o 4:38 zaczela lazic i wrzeszczec. Zwloklam sie i zamknelam drzwi od sypialni, w nadziei ze to ja troche zdezorientuje. No i faktycznie, przestala sie wydzierac, ale ja juz ponownie nie dalam rady zasnac. :/ Kiedy zadzwonil moj budzik, wstalam, wyszykowalam sie i pojechalam, zegnajac sie jeszcze na wychodnym z Potworkami, ktore akurat powstawaly. W pracy dalsza czesc przebojow ze szkoleniami. Byl akurat z wizyta facet zajmujacy sie systemem komputerowym i udalo mu sie doszukac, ze moje konto w kadrach zostalo podpiete pod zly departament. Napisal maila do kilku osob i ktos odpowiedzial, ze moj manager musi zadzwonic do kadr. Zadzwonil, a tam, niewiadomo dlaczego, przeslali go do komputerowcow. U nich niczego szybko sie nie zalatwi, wiec otworzyli "sprawe" i tak to utknelo na reszte dnia. :( Wrocilam do chalupy ponownie tuz przed Potworkami. Szybko skonczylam obiad, wrocil M. i mielismy troche spokoju. Dzieciaki odrabialy lekcje, bo choc rok szkolny dobiega konca, tutaj projekty i zaliczenia trwaja do ostatniego dnia. Jesli ktos zastanawia sie jak nauczyciele wystawiaja oceny i wypisuja swiadectwa, to robia to juz po zakonczeniu roku. Swiadectwa wysylane sa elektronicznie kilka dni pozniej. ;) To oznacza niestety, ze nie ma takiego luzu jak w Polsce, gdzie pamietam ze ostatnie niemal 2 tygodnie to byla gra w statki czy panstwa i miasta, bieganie po boisku albo wagary przez wiekszosc dnia, bo i tak lekcji juz nikt nie prowadzil. :D W kazdym razie, szybko przyszla pora jazdy na basen. Tym razem mialam szczescie, bo malzonek ich zawiozl a potem po nich pojechal, wiec moglam przebrac sie w pizame i bimbac do woli. Zrobilo sie 28 stopni i w chalupie bylo niemozliwie duszno, wiec siedzialam albo na tarasie, albo z przodu na mojej ulubionej mini werandzie. Niestety, komary ciely niemozliwie. ;) Trzeba tez bylo podlac warzywa i pechowo wyglada na to, ze kolejna sadzonka ogorka wyglada na ledwie zywa. :(
Czwartek to ponownie wczesny ranek, ale nie tak irytujacy jak dzien wczesniej. Tym razem nasz poldziki kot wyszedl juz o 3 nad ranem, wiec wypuscil go M. i przynajmniej nie obudzil mnie o nieboskiej godzinie. Wstalam, wyszykowalam sie do roboty, w miedzyczasie zaczely wstawac Potworki, a chwile pozniej pojechalam, az wzdrygajac sie na mysl co znow bedzie sie dzialo ze szkoleniami. Tak jak sie obawialam, w skrzynce mailowej dostalam odpowiedz z IT, ze musze sie skontaktowac z kadrami! Nosz ku*wa, przeciez moj szef tam dzwonil i mowil, ze to wyglada na blad popelniony przez kardy, wiec dlaczego, do ku*wy nedzy, odsylaja go do IT?! Wyglada klasycznie, ze nikomu nie chce sie pogrzebac i naprawic czego trzeba, tylko odsylaja od jednych do drugich! Szlag!!! Probowalam sama tam zadzwonic, ale oczywiscie bylo po 7 rano, a kadry pojawiaja sie dopiero o 8:30. :/ Jeden z managerow, ktory jest u nas z wizyta, stwierdzil ze sam to naprawi. Udalo mu sie odnalezc moj profil, tyle ze z tego co widzialam blad, jest w trzech podpunktach, a u niego pokazalo tylko 1. Poprawil go, ale niewiadomo bylo czy ta jedna poprawa cos zmieni. :/ Wczesnym popoludniem okazalo sie, ze moj profil nadal pokazuje bledy we wszystkich trzech punktach, wiec tamten manager nic nie naprawil. W koncu napisalam do babki z kadr, ktora (podobno) odpowiedzialna jest za nasz region oraz dwoch rekrutantek, ktore wspolpracowaly ze mna przy zatrudnieniu. Rekrutantki odpowiedzialy, ze po zatrudnieniu maja zwiazane rece i nic nie moga zmienic. Albo tamta babka z kadr, albo moj szef musza otworzyc sprawe w odpowiednim departamencie w... kadrach!!! Niestety, ta baba kompletnie nie odpowiada, a moj szef wydaje sie zupelnie nie ogarniac sytuacji. :/ Caly dzien zszedl na pisaniu, sprawdzaniu (niepomyslnych) odpowiedzi, pisaniu do kolejnej osoby, itd. Na sam koniec z kadr napisali, ze przeslali prosbe do odpowiedniego departamentu (u siebie), a jednoczesnie szef powiedzial, ze dzwonil tam i powiedziano mu, ze juz poprawione. Ponoc wszedl gdzies na moj profil i sie zgadzalo, ale oczywiscie przy mnie nie mogl tego znalezc. Kiedy sama wchodze na moj profil, pokazuje nadal blad. :/ Coz, czy poprawili uwierze jak w koncu splyna mi wirtualne szkolenia. Dobra wiescia bylo, ze szef powiedzial ze tak czy siak chce zebym leciala na szkolenie osobiscie. Mam nadzieje, ze tamten instruktor nie uprze sie, ze bez ukonczenia tej pierwszej czesci sie nie da... W koncu pora byla jechac do domu. jak to u nas bywa, jeszcze w zeszlym tygodniu noca wlaczalo sie ogrzewanie, a tego dnia zrobilo sie 34 stopnie plus 75% wilgotnosci. Panowal kompletny bezruch powietrza i mimo otwartych wszystkich okien w domu byl kompletny zaduch. Bi marudzila zeby wlaczyc klimatyzacje, ale kolejnego dnia mialy przyjsc burze i ochlodzenie, wiec uznalismy z M. ze to bez sensu. Ratowalismy sie lodami (i pewnie pojda w bioderka :D), a M. mrozona kawa. Przynajmniej Potworki nie marudzily ze nie chca na trening. Wrecz przeciwnie, cieszyli sie ze wskocza do wody, tym bardziej ze dzien wczesniej trener wzial ich na chwile na basen na zewnatrz i liczyli na powtorke. Malzonek skosil trawe i poszedl sie wykapac, wiec tym razem ja ich zawiozlam. Jeszcze Nik mnie zirytowal, bo w polowie drogi "przypomnial" sobie, ze nadal ma na uszach sluchawki, a za to zapomnial... plecaka z recznikiem i goglami! A wczesniej zostawil w szkole butelke na wode! Kiedys glowy zapomni ten chlopak... Recznik moglabym mu przywiezc na koniec, ale bez gogli to troche slabo. Trener ma kilka zapasowych par, ale wszystkie porysowane i nie trzymajace sie na twarzy. Co bylo robic; wyrzucilam ich pod basenem, a sama wrocilam do domu. Na szczescie to tylko 1-2 minuty jazdy. Zawiozlam Mlodszemu plecak, po czym wreszcie moglam wrocic na chwile do domu. Obowiazkowo musialam podlac warzywa oczywiscie. Ten ogorek, ktory dzien wczesniej wykazywal oznaki obumierania, nadal trwa przy zyciu, choc kto wie jak dlugo. ;) Za to odkrylam bardzo niepozadana aktywnosc wokol warzywnika, jakbym malo miala szkodnikow. Na samych grzadkach odkrylam spore wglebienia i w myslach przeklelam wszystkie wiewiorki, ktore kopia w poszukiwaniu nasion. Przy podlewaniu jednak zauwazylam, ze kepa floksow rosnaca zaraz obok, ponadgryzana jest na czubkach. Na prawie rownej wysokosci, jakby ktos ciachnal nozycami! A wiem z cala pewnoscia, ze ani M. ani Potworki tego nie zrobili, zreszta nie mieliby kiedy. Podejrzewam sarne. Przeszla przez warzywnik zostawiajac te wglebienia, bo ziemia jest tam nadal bardzo pulchna, a potem obgryzla moje floksy! :/ Minela godzina i pojechalam po dzieciaki. Tak jak mieli nadzieje, trener wzial ich na basen zewnetrzny zeby pocwiczyc skoki, bo tam jest odpowiednia glebokosc. Przyjechalam na sama koncowke, ale udalo mi sie zobaczyc ostatni skok Kokusia.
Mam nadzieje ze beda mieli tam treningi regularnie, bo Potworki mowily ze przy takiej duchocie, tam mozna sie duzo bardziej odswiezyc. W srodku jest za ciepla woda, choc jak dla mnie to ona jest lodowata. ;) Wieczor to juz prysznic i szykowanie na ostatni dzien pracy/szkoly w tym tygodniu.
Noc byla ciezka. Pomimo wszystkich okien otwartych, kompletnie nie bylo przewiewu; powietrze stalo. Troche zalowalam ze jednak nie wlaczylismy klimy, ale z drugiej strony, na jedna noc to naprawde bez sensu. Wstalam wiec ociezala i zgrzana i choc raz cieszylam sie, ze w pracy jest tak zimno, ze siedze w grubym swietrze i nieraz nadal przechodza mnie ciarki. ;) Po drodze do pracy napotkalam korki. Jakis czas wczesniej musial sie wydarzyc wypadek, ale kiedy przejezdzalam pozostaly juz tylko wozy strazackie blokujace jedna linie.
Zator byl wiec spory, ale auta poruszaly sie wolnym acz stalym tempem i dojechalam o czasie. W robocie dalsze przeboje, bo kadry widza moj profil poprawnie, ale grupa odpowiedzialna za szkolenia nie. Niewiadomo wiec gdzie kto ma to poprawic. Rece opadaja. W przyszlym tygodniu powinnam rezerwowac wyjazd, przed ktorym powinnam ogarnac kolejny rozdzial szkolen, ale nadal nie dostalam nawet pierwszego! :O Kolejny dzien glownie wiec przebimbalam, zastanawiajac sie czy smiac sie, plakac, czy walic glowa w sciane. Pocieszal tylko fakt, ze byl piatek, choc z drugiej strony, oznaczalo to ze przez kolejne dwa dni juz na pewno nic nie ruszy. :/ W koncu pora byla wyruszyc do domu, ale najpierw odhaczyc zakupy spozywcze. Ciekawa bylam ilu rzeczy zapomnialam, bo koszyk mialam jakis podejrzanie pusty. ;) W domu, w jadalni, zastalam burdel na kolkach. Przyszla pora roku gdzie Potworki nie tylko przytaszczyly oba instrumenty, a Bi ten ogromny plakat, ale zaczynaja znosic wszystkie foldery, segregatory i reszte przyborow, ktorych nie wykorzystali w roku szkolnym. Nastepnie przyjdzie pora na place plastyczne, zeszyty, cwiczenia, itd. Pol jadalni mam aktualnie zawalone szkolnymi duperelami. :/ Tego dnia mialy przejsc burze, popadac i sie ochlodzic. Faktycznie poblyskalo, pogrzmialo, lekko pokropilo... Ale jesli chodzi o ochlode, to nastapil spadek z 30 stopni na 24. Na zewnatrz przyjemnie, ale w srodku nadal strasznie duszno. A przy takiej pogodzie nie dalo sie nawet za bardzo posiedziec na podworku. A! Drugi ogorek niestety padl. I cala reszta jest jakas zoltawa. Nie wiem co z tych warzywek bedzie w tym roku, bo i pomidory jakos slabo wygladaja...
I tak minal ostatni pelny tydzien roku szkolnego Potworkow. Wkraczamy w wielkie odliczanie, bowiem zostaly 3 dni szkoly i... wakacje! :D