piątek, 24 października 2025

Kolejny dlugi weekend tylko dla mlodziezy

Sobote, 18 pazdziernika, zaczelam oczywiscie nad ranem, choc weekendowa zmiana zaczyna sie nieco pozniej, wiec moglam pospac zawrotne 1.5 godziny dluzej. ;) Na szczescie obie partie wyszly bez problemu, wiec o 6:20 wyruszylam w droge powrotna. Malzonek mial wolne, wiec caly dom smacznie spal. Szybko sie tylko napilam i skorzystalam z toalety, po czym wskoczylam do lozeczka. Nastawilam budzik na 10:30, ale potem dolezalam prawie do 11.

Schodzac na dol, zajrzalam do Kokusia i znalazlam na jego lozku takiego "pluszaka". Odwrocila glowe w moja strone i miauknela na powitanie, ale nawet nie otworzyla oczu :D

Kiedy wstalam i sie ogarnelam, zabralam sie za odkurzanie oraz mycie podlogi u gory. Powiedzialam tez Potworkom, ze maja posprzatac u siebie, ale posluchal tylko Nik. Bi odpowiedziala bezczelnie, ze "dziekuje za sugestie, ale nie skorzysta". :D Okey. Nie chce byc jak moja matka, ktora wywala wszystko z szaf na srodek i wrzeszczala ze mamy sprzatac. Swoja droga, to nasi sasiedzi musieli miec regularna rozrywke, bo moja mamuska darla sie czesto i o byle co. W kazdym razie, przywolalam poklady cierpliwosci i powiedzialam pannie, ze jak chce miec syf, to jej sprawa, ale ja jej pokoju nie rusze. Dodatkowo, pannicy wydaje sie ze wygrala "bitwe", ale nie wie jeszcze ze z kieszonkowego potrace jej za niesubordynacje. To sie lekuchno zdziwi. :D Wracajac do soboty, po sprzataniu gory, poskladalam jedno pranie, wstawilam kolejne i wlasciwie przyszla pora zeby jechac do kosciola. Po powrocie zabralam sie (znowu!) za chlebek bananowy. Wiecznie za duzo bananow mi zostaje, ale jak kupie mniej, to oczywiscie wszyscy sie na nie rzucaja i potem nie mam do owsianki... :/ Wieczor skonczyl sie oczywiscie dosc wczesnie, bo w ten weekend wypuszczalismy tez partie w niedziele.

Niedziela oznaczala wiec ponownie wczesna pobudke, przy czym malzonek tez pracowal, wiec wstal razem ze mna, zamiast sprobowac jeszcze przysnac na godzinke. W pracy spotkala mnie irytacja, bo w niedziele wypuszczamy zwykle tylko jedna partie, co powinno zajac mi gora godzine. Do pracy przyjezdzam wiec na okolo 1.5, co swoja droga nie warte jest zwleczenia sie z lozka, no ale... Tym razem jednak laboranci, ktorzy przychodza duzo wczesniej, przeciagali ile sie dalo. Nie wiem o co im chodzilo, ale niezle sie wkurzylam. A jeszcze jeden, ktory przeprowadzal testy, marudzil i narzekal, bo dziewczyna z soboty zuzyla ostatni papierek pokryty krzemionka do jednego z testow. O rany jak on sie o to nazrzedzil! Tyle, ze tamta dziewczyna pracowala w sobote przez 6 godzin i kiedy skonczylismy, chciala na pewno jak najszybciej stamtad uciec. On zas przyjechal w niedziele na ostatnia chwile, pozniej nawet ode mnie, tuz przed wypuszczeniem probki. Powinien byc tam przynajmniej pol godziny wczesniej, zeby wlasnie sprawdzic czy wszystko ma i przygotowac stanowisko. A on dojezdza niemal spozniony i ma wielkie pretensje! Podejrzewam, ze nie usmiechalo mu sie pracowac w niedziele, ale chyba malo kto ma na to ochote. W kazdym razie, pozniej czekal z testami niewiadomo na co i zamiast wyjechac do domu okolo 4:30, wyjechalam o 5:30. Szlag. :( W chalupie oczywiscie walnelam sie od razu do lozka, co o  tej porze jest calkiem latwe, bo jest zupelnie ciemno. Budzik nastawilam na 10, ale spalam slabo, bo z jakiegos powodu ciagle bylo mi zimno w nogi i co chwila sie przebudzalam zeby je podwinac pod siebie. Kiedy w koncu zasnelam mocniej, kiedy zadzwonil budzik, nie wiedzialam jak sie nazywam. :D

Bi nadal nachodzi na gotowanie. Tym razem wynalazla przepis na drozdzowy chleb czosnkowo - serowy. Musze przyznac, ze wyszedl przepyszny! Miedzy mna, M. oraz dziadkiem zniknal ekspresowo i zapomnialam zrobic zdjecia koncowego produktu! 

Jak to w niedziele, jak juz zwloklam sie z wyra, zjadlam sniadanie i jako tako ogarnelam, napisalam do taty, ze zapraszam na kawe. Przyjechal, posiedzial, a w miedzyczasie psula sie pogoda. ;) Zaczelismy dzien od slonca i w ktoryms momencie 20 stopni, a juz o 15 bylo pochmurno i zerwal sie wiatr. Temperatura spadla do 17, wiec nie strasznie, ale przy wichurze wydawalo sie duzo chlodniej. Tak czy siak, moglam znow zaliczyc siedzenie na ganku w bujanym fotelu. Mialam juz go schowac, ale jednak jeszcze sie przydal. :) Pozniej oczywiscie jakies kolejne skladanie prania i wstawianie kolejnego, bo to przeciez niekonczaca sie opowiesc. Malzonek mial kolejny napad na gotowanie i machnal zapiekanki oraz barszcz. Kuchnia wygladala znow jak po tornadzie, ale za to mialam z glowy pichcenie na kolejne 2-3 dni. Wieczor uplynal na relaksie, po czym malzonek musial szykowac sie na poniedzialkowy kierat. Ja bralam oczywiscie poniedzialek oraz wtorek wolne, po weekendowej pracy, a Potworki mialy kolejny... dlugi weekend. Dobrze czytacie; w poprzednim tygodniu mieli dwa pierwsze dni wolne i do szkoly szli tylko przez trzy, po czym znow mieli trzy dni wolne. Tym razem z okazji swieta Diwali. W naszej miejscowosci jest ogromna populacja Hindusow i w tym roku w koncu szkolny kalendarz uwzglednil to jedno z najwazniejszych dla nich swiat. No, ale dzieciaki nie nachodza sie do szkoly tej jesieni... :D

Zapomnialam napisac w poprzednim poscie, ze niespodziewanie, z maila trenera Bi, dowiedzialam sie, ze sezon druzyny plywackiej dziewczyn wlasnie dobiega konca. Z grafiku myslalam ze przynajmniej treningi beda mniej wiecej do polowy listopada, ale wychodzi ze tylko dla tych pannic, ktore zakwalifikowaly sie do szczebla stanowego wyscigow. Bi sie do owej grupy nie zalicza. ;) W tym tygodniu bedzie wiec miala jeszcze ostatnie zawody oraz treningi, a w kolejnym tygodniu "mistrzostwa" i treningi tylko do srody. I koniec. Powiedzialam jej zeby sie rozejrzala jaki sport chcialaby uprawiac w szkole zima i wiosna. Jak nic sobie nie znajdzie, to pozostanie jej tylko powrot do zespolu Kokusia, zeby kompletnie nie stracic formy...

Poniedzialek rozpoczelam blogim lenistwem. Tak naprawde to budzik nastawilam na 8:30, ale potem wylegiwalam sie prawie do 10. :D Bi juz siedziala na dole, Nik jeszcze spal. W koszulce zamiast pizamie, bo "zapomnial" sie przebrac. Spytalam potem o ktorej sie polozyl, ale albo nie pamietal, albo nie chcial sie przyznac. :D Pozniej dzien mijal ekspresowo, bo zadzwonila moja mamuska i rozgadala sie tak, ze przesiadzialam z nia na telefonie prawie 3 godziny. :O Komorka mi sie prawie rozladowala, ale zeby nie siedziec kolkiem, w miedzyczasie sie mylam, sprzatalam kuchnie, skladalam pranie, zmienialam posciel u dzieciakow, obieralam ziemniaki itd. Chcialam jeszcze wyszorowac prysznic, ale to akurat ciezko zrobic przy rozmowie, bo woda zbytnio halasuje, no i trzeba sie zamknac w kabinie. ;) Najlepsze, ze jak ktos mnie spyta o czym tyle czasu rozmawialam, to... nie pamietam. :D To bylo glownie takie pierdzielenie o doopie Maryni, troche o dzieciakach, ale wiekszosc czasu mamuska obgadywala moja siostre, siostrzenice, kuzynki, ciotki, sasiadki i nie wiem kogo jeszcze. Sporo czasu sie wylaczalam i sluchalam jednym uchem. :D Skonczylam gadac i wlasciwie musialam podawac dzieciakom obiad zeby Bi zdazyla przed treningiem. Dzien wolny bowiem czy nie, ale nie ma zmiluj sie - trening musi byc. ;) Zawiozlam panne, a potem zajechalismy z Kokusiem (ktory wybral sie ze mna) do biblioteki bo potrzebowal ksiazke do szkoly. Pytalam dlaczego nie moze jej wypozyczyc ze szkolnej, ale twierdzi ze nie ma czasu do niej isc... Hmmm... Pamietam, ze Bi brala na te okazje przepustke (hall pass), ale dla Nika najwyrazniej wyjscie z lekcji do biblioteki to strata czasu. ;) Ksiazke znalazl i wrocilismy do domu jeszcze przed M. Zdazylam jeszcze wyszorowac nasz prysznic i musialam sie zbierac zeby jechac po corke. Pozniej dalsza czesc odgruzowywania, bo chcialam jak najwiecej odhaczyc majac wolne. Punktualnie o 18, zasiadlam do komputera i trzesacymi rekoma probowalam zarejestrowac Nika do szkolnego klubu narciarskiego. Z poprzednich sezonow wiem, ze w jego obecnej oraz poprzedniej szkole, miejsca zapelnialy sie blyskawicznie, a Mlodszy by sie zaplakal gdybym nie dala rady go zapisac. Jak na zlosc, rejestracje przeniesli na inny portal, gdzie cos sie popierdzielilo. Klikalo sie na cene autobusu (ktora byla obowiazkowa dla wszystkich), po czym trzeba bylo dodac do tego wybrany program, czyli tylko wyciag, wyciag z lekcjami, wyciag z wypozyczeniem sprzetu, tylko wypozyczenie sprzetu, itd. Nik oczywiscie potrzebowal tylko karnet do wyciagu, ale kiedy go zaznaczylam i kliknelam "kontynuuj", wracalo do strony z wyborem programu. Kilka razy klikalam w kolko, w ktoryms momencie sie wylogowalam i zalogowalam od nowa, bo stwierdzilam ze moze niechcacy cos konkretnie zamotalam. No nie, nadal nie przepuszczalo mnie dalej. W koncu, w akcie desperacji (:D) kliknelam dodatkowo na "wyciag z lekcjami" i zadziala sie magia - przepuscilo mnie dalej! Ale z koszyka nie moglam tego usunac. Kolejny raz sie wylogowalam i zaczelam od nowa, majac w glowie cykajacy zegar. Ponownie nie pozwolilo mi pojsc dalej z samym wyciagiem, wiec znow dodalam wyciag z lekcjami i zaplacilam, stwierdzajac ze kolejnego dnia zadzwonie do biura i to odkrece. Normalnie zadzwonilabym od razu z pytaniem w czym problem, ale o tej porze wiadomo, mieli juz zamkniete, a poza tym balam sie, ze wszystkie miejsca znikna. Modlilam sie jednak zeby dalo sie cofnac jeden z programow, bo zamiast $450, musialam nabic na karte ponad $800. :O Moje obawy co do popularnosci tego klubu nie byly bezpodstawne, bo w poprzedniej szkole Kokusia nie bylo miejsc juz 45 minut pozniej (!), a w obecnej wszystkie zniknely do kolejnego ranka. Dobrze wiec, ze nie czekalam do nastepnego dnia z rejestracja. Tego dnia spotkala mnie mila niespodzianka, bowiem M. stwierdzil ze czas wrocic na silownie i zabral sie z Kokusiem kiedy przyszla pora jego treningu. Ciekawe ile potrwa zapal, bo juz bywaly te powroty, trwaly kilka tygodni, po czym nastepowal kilkumiesiaczny zastoj. Teraz tez nie pamietam nawet kiedy byl ostatni raz, ale cieszylam sie ze nie musze juz wychodzic z domu. Przebralam sie w pizame i relaksowalam na calego. :)

We wtorek mialam kolejny dzien mojego "weekStartu". :D Dzieciaki szly juz tego dnia do szkoly i zwykle wstawalam akurat zeby pozegnac ich, kiedy wychodzili. W tym tygodniu jednak w szkole Bi mieli tzw. Spirit Week i kazdego dnia mlodziez miala wpasowac sie tematycznie. Temat na wtorek polegal na przyniesieniu zeszytow i innych przyborow w czymkolwiek, byle nie w plecaku. Panna glowila sie co zabrac, bo jak na zlosc miala tego dnia zawody i to wyjazdowe, a to oznaczalo przyniesienie tez przekasek oraz napoju dla jej "seniorki". Myslala o wzieciu jednej ze swoich wakacyjnych toreb, a ze ciezko z czyms takim, wiszacym na ramieniu, jechac na rowerze, wiec zaproponowalam ze skoro jestem w domu, to zawioze ja do szkoly. Bi oczywiscie na to jak na lato. Rano okazalo sie jednak, ze nie udalo jej sie upchnac wszystkiego w torbie, niczego innego nie chcialo jej sie szukac i ostatecznie wziela jednak plecak. Skoro jednak juz zaproponowalam podwozke, to stwierdzilam, ze niech jej bedzie. Byle nie oczekiwala jej co tydzien. :D Zalozylam wiec tylko szybko bluze na pizame i pojechalysmy. Ogonek aut ciagnal sie az po glownej drodze, poza terenem szkoly, ale na szczescie poruszal sie w miare sprawnie. Odstawilam panne, po czym wrocilam do chalupy. Dzien uplynal mi pod znakiem odhaczania kolejnych etapow odgruzowywania domu, zmiany poscieli u rodzicow, kolejnych pran, itd. Musialam tez zadzwonic do biura, zeby odkrecic ten bol glowy z klubem narciarskim Kokusia. Na szczescie sie udalo i szusowanie syna nie bedzie mnie kosztowac niemal tysiaka. :D Sam syn dojechal niedlugo ze szkoly, podalam mu papu i sama szybko zjadlam, bo tego dnia Bi miala znow zawody. Ostatnie "zwyczajne", bo w kolejnym tygodniu maja miec miszczostfa, choc co to bedzie za wydarzenie, tego nie wiem, a trener narazie nie podal zadnych szczegolow. Oczywiscie jak zawody i to niezbyt daleko, to pojechalam kibicowac. Niestety, wpakowalam sie w takie korki, ze zamiast 20 minut, jechalam 35. W rezultacie spoznilam sie i jak na zlosc ominal mnie jeden z wyscigow indywidualnych Bi. Poniewaz byly to ostatnie zawody, trener powiedzial pannom, ze beda plynely stylem i dystansem innym niz zwykle. Bi plynela na 200m tzw. IM, czyli po dwie dlugosci basenu kazdym z czterech styli.

Takie fajne zdjecie zrobila Bi kolezanka, ktora miala z brzegu basenu duzo lepszy widok niz ja mam zwykle z trybun :)

W odpowiedniej kolejnosci oczywiscie. Ja na to nie dojechalam, a ona nie pamietala ktore miejsce zajela, ale kiedy nastepnego dnia trener przyslal wyniki, okazalo sie, ze przyplynela 4 na 6. Moze wiec nie super, ale tez nie byla ostatnia. ;) A na 8 dlugosci basenu, to trzeba juz miec naprawde swietna forme. Kiedy dojechalam, Bi przez wiekszosc czasu snula sie wokol basenu, kibicujac kolezankom. Na szczescie udalo mi sie zobaczyc jej kolejny wyscig indywidualny - kraulem na 100m. Przyplynela druga, wiec bardzo ladnie. Pozniej jeszcze plynela sztafete, ale trener wymieszal dziewczyny i plynela z innymi niz zwykle. Zajely drugie miejsce, wiec tez niezle. I w koncu moglysmy wyruszyc do domu. Udalo nam sie wrocic jeszcze zanim Nik mial sie szykowac na trening, choc okazalo sie, ze M. ponownie wybiera sie z nim zeby pocwiczyc. Nie wiem co go tak wzielo nagle na silownie... Kolejny wieczor wiec moglam przebrac sie w pizame i zasiasc na kanapie, zamiast jezdzic po syna. :)

Sroda to juz niestety pobudka tuz po polnocy i do roboty. Na dzien dobry okazalo sie, ze moj szef (bez konsultacji ze mna) stwierdzil, ze bede wypuszczac dwie pierwsze partie, a potem on przejmie paleczke, ja zas mam przez reszte dnia przerabiac z przyjezdnym pomocnikiem procedury dotyczace mikrobiologii. W nastepnym tygodniu ma przyleciec inny pomocnik, ktory ma mnie szkolic z wypuszczania produktow klienta. Nie wiem kto znow "z gory" nacisnal, ze nagle tak sie rzucili na moje szkolenia... :/ W kazdym razie, dzien zlecial ekspresowo, bo pomocnik faktycznie tak sie wczul w swoja role, ze nie mialam kiedy dychnac. W ktoryms momencie bylam juz glodna, marzylam o kawie i rozbolala mnie glowa, przyszla godzina 9, a on gotow byl siedziec ze mna kolejna godzine albo i dluzej! :O Tu jednak zaprotestowalam, tlumaczac ze spalam 3 godziny i jestem wykonczona, co bylo zreszta zgodne z prawda. Kiedy przyjechalam do domu, czulam wyraznie, ze cos zaczyna mnie rozkladac. Bylo mi strasznie zimno (choc przyznaje, ze chalupa byla jakos wychlodzona) i bolaly miesnie. Wzielam tabletki i walnelam sie spac. Obudzil mnie gorac jakis czas pozniej, bo cholerna sypialnia ponownie nagrzala sie jak glupia, ale zdolalam ponownie zasnac i spalam prawie do 15. Obudzil mnie dzwiek otwieranych drzwi garazowych, kiedy wrocil Nik. Popatrzylam w telefon i z miejsca rozbudzila mnie irytacja. ;) Tego dnia zwolnilam Bi z treningu, bo po pierwsze, Nik mial ostatni raz klub rowerow gorskich i chcialam pojechac z chlopakami zeby polazic po swiezym powietrzu. Po drugie, panna akurat tego dnia miala zlapac nauczycielke historii, zeby wytlumaczyla jej cos z testu. Corka powiedziala mi dzien wczesniej, ze test "oblala", co bardzo mnie zdziwilo, bo oblac test z... historii? Rozumiem fizyka czy matma, gdzie trzeba temat rozumiec, ale historia to przeciez glownie zapamietywanie faktow. Okazalo sie, ze to "oblanie", to wynik 8/10, czyli B. ;) Panna jednak stwierdzila ze chce test poprawic na A, gdzie wzruszylam ramionami. Jak nie szkoda jej czasu na poprawe niezlej oceny, to niech poprawia. Tego dnia jednak przyslala mi wiadomosc (pol godziny przed moja pobudka) ze nie moze znalezc nauczycielki i czy ma wrocic do domu. No, co za durne pytanie! A co ma robic, jechac na basen? W zasadzie przyszlo mi do glowy, ze moze cos jej sie pomylilo i jednak pojechala na trening, ale na szczescie nie. Odpisalam, ze oczywiscie ma wrocic i za chwile przyjechala. Zjedlismy obiad, dojechal M. i za moment chlopaki oraz ja szykowalismy sie do wyjscia. Za oknem swiecilo piekne slonce, a termometr pokazywal 16 stopni, wiec namawialam corke zeby pojechala z nami i jesli nie chce chodzic, moze posiedziec, albo nawet odrabiac lekcje przy stoliku. Nie chciala i tym razem miala nosa. Przy domu bowiem nie bylo tego zbytnio czuc, ale w klubie, na bardziej otwartej przestrzeni, strasznie wialo i mimo slonca, caly czas mialam rece schowane do kieszeni bluzy.

Nik (na drugim planie) czeka na rozpoczecie jazdy

Poniewaz bylo to ostatnie spotkanie klubu tej jesieni, organizator jak zawsze zamowil dla dzieciakow pizze i przyniosl lody. Mlodziez sobie pojadla (rodzice tez :D) i moglismy wrocic do domu. Na szczescie tego dnia juz nigdzie nie trzeba sie bylo ruszac, wiec spedzilam go (niestety) pozytecznie, czyli skladajac pranie, wstawiajac kolejne, a nastepnie zmywarke. Jeeej... ;)

W czwartek ponownie pobudka o polnocy. Niestety, juz poprzedniego dnia czulam, ze cos mnie rozklada. Bylo mi zimno (choc temperatury nie mialam), bolaly miesnie, glowa, mialam taki jakby niesmak w ustach... Tego dnia zdecydowanie czulam sie lekko chora, choc trudno bylo powiedziec co to za dziadostwo, bo ani kaszlu, ani wlasciwie kataru, tylko takie "lamanie". Cos jak grypa, ale bez goraczki. W kazdym razie, lykalam prochy, a w pracy siedzialam w maseczce zeby nie zarazac. Do domu pojechalam troche pozniej, choc tym razem z wlasnej winy. Poszlam zaksiegowac dokumenty i tyle mi zeszlo, ze nagle zrobila sie 9:30. No ale przynajmniej pozbylam sie stosu papierow, ktore zalegaly na moim biurku od poprzedniego dnia. Przyjechalam, wypuscilam Maye i poszlam spac. Jak zwykle wyszlo mi to kiepsko, bo najpierw Oreo starla sie obok domu z jakims innym kociakiem, a pozniej sypialnia zrobila sie oczywiscie zbyt ciepla. Zbudzilam sie pol godziny przed przyjazdem Kokusia i desperacko probowalam jeszcze przysnac, ale bezskutecznie. Kiedy syn przyjechal, wstalam i zeszlam na dol, ale dziecko juz zdazylo sobie przyszykowac... chrupki z mlekiem! Dzidzia normalnie. Tyle razy mowi sie im, ze jesli bym jeszcze spala, to maja zajrzec do lodowki i odgrzac sobie cokolwiek mamy przyszykowane na obiad. To nie. Za ciezko najwyrazniej. :/ W kazdym razie, szybko odgrzalam chlopakowi jedzenie i sama tez zjadlam. Przyjechal M., a ja po chwili jechalam po Bi. Tego dnia strasznie wialo i bylo 13 stopni, wiec powiedzialam malzonkowi zeby jechal po rower corki. Cos tam probowal mnie przekonywac, ze dobrze jest przejsc sie na swiezym powietrzu, ale go nie posluchalam. :) Ostatecznie pojechal na swoim rowerze, a Nik obok biegl, po czym wrocil na jednosladzie siostry. :) Mlodszy mial tego dnia trening, ale M. pojechal z nim na silownie (mimo ze wczesniej narzekal ze miesnie mu dokuczaja), wiec moglam ponownie zrelaksowac sie na kanapie w pizamce. Szkoda tylko ze w tym tygodniu zupelnie nie mialam okazji podejrzec jak syn trenuje.

Piatek to znow pobudka jak zawsze. Nie wiem co to za dziwny wirus mnie chwycil, bo poki co ani nie rozwija sie dalej, ani nie puszcza. Od czasu do czasu lekko podrapie mnie w gardle, ale potrwa kilkanascie minut, po czym przechodzi. Z nosa praktycznie nie leci. Tyle, ze po prostu mam takie samopoczucie "chorego", choc ciezko to adekwatnie opisac. W pracy roboty huk, bo oprocz wypuszczenia dwoch partii, mielismy materialy do zatwierdzenia, z rodzaju, ze "potrzebujemy ich na wczoraj". Najgorsze to sterylne fiolki z powkladanymi odpowiednimi filtrami oraz iglami. Te fiolki "buduja" technicy w naszym laboratorium, wiec potem trzeba dokladnie ogladac pod swiatlem czy nie fruwa w nich zaden wlosek lub smiec, pozycja igiel tez jest scisle okreslona, a dodatkowo czy ktoras nie jest peknieta lub nie ma innej skazy. Fiolek mielismy ponad 100, wiec po podnoszeniu kazdej w gore zeby obejrzec pod lampe, po godzinie nabawilam sie zakwasow w ramionach. W dodatku potem kazda musiala otrzymac wypisana naklejke, potwierdzajaca ze kontrola jakosci ja sprawdzila. Beznadziejnie glupia robota... A na koniec jeszcze przeszukiwalismy segregatory oraz szuflady zeby odnalezc zagubiony dokument. Wazny, bo z codziennego testu sterylnosci maszyny. Wyniki tych testow wklepujemy w tabele w excelu i dzien wczesniej zauwazylam ze w pliku kartek z 9 pazdziernika, brakuje mi tego jednego testu. Napisalam maila do kierowniczki laboratorium zeby wraz ze swoimi ludzmi rozejrzeli sie za nim. Czesto bowiem jakas kartka wymaga poprawek i konczy na czyims biurku lub w przegrodce. A brak tego testu oznaczalby znow dochodzenie, papierologie i doszukiwanie sie czy byl zrobiony i zgubiono tylko dokument, czy w ogole go nie przeprowadzono, poprawki, treningi, angazowanie trzech managerow, itd. Nasze poszukiwania nie przyniosly skutkow, choc podejrzewalismy ze raczej test byl przeprowadzony, a kartka kiedys sie znajdzie. Traf chcial, ze tego dnia ksiegowalam dokumenty z 13 pazdziernika i zauwazylam ze akurat z tego testu mam wbity wynik dwa razy. Test przeprowadzany jest raz dziennie, wiec nie ma powodu zeby miec dwa wyniki z tego samego dnia. Oczywiscie szybko mnie tknelo, ze albo cos zle wklepalam w tabele, albo zaszla pomylka i jeden z dokumentow to moze byc ten zagubiony. Pomaszerowalam spowrotem do szaf z segregatorami i... bingo! Okazalo sie, ze operator zapomnial zapisac date testu i zauwazyl to dopiero kilka dni pozniej. Tyle ze w miejscu "data testu" wpisal 13 pazdziernika, a na dole dodal notatke, ze test przeprowadzil 9-ego, a 13-ego wpisal date. Ja bym to zrobila odwrotnie - w date testu wbila prawidlowa, a w notatce dodala ze zapisalam ja pozniej. A tak, wszyscy patrzyli na date w tabeli i traktowali dokument jak z 13-ego. Ech... Najwazniejsze, ze dokument sie znalazl. Przed wyjsciem musialam jeszcze przygotowac dokumenty na sobote oraz poniedzialek, zeby mieli je gotowe do wypisania. W kolejnym tygodniu mam bowiem miec szkolenie na produkt klienta, ale ma ono byc od poniedzialku do czwartku. Moj szef stwierdzil wiec zebym wziela sobote wolna zamiast poniedzialku, a on sie zajmie wypuszczeniem partii tego dnia. Dodatkowo, ten trener chyba nie lubi pracowac na nocki, bo napisal zebym przyjezdzala na 5 rano, na co jestem oczywiscie jak na lato. Bede wiec miec krotki oddech od pracy w weekend oraz nocnej zmiany. :) Po pracy pojechalam jeszcze na zakupy, ale troche sie przeliczylam, bo zanim oblecialam sklep, rozpakowalam torby i cos zjadlam, do lozka polozylam sie w poludnie. Spalam niezle, ale krotko, bo jeszcze przed 15 przyjechaly Potwory. Bi nie miala tego dnia po poludniu treningu. Na "ich" basenie mieli jakas impreze, wiec trener przeniosl go na... 5:30 RANO!!! No chyba go pogielo! I ja i M. jestesmy juz o tej porze w robocie, ale szczerze, to nawet gdybym pracowala w innych godzinach, w zyciu nie zrywalabym sie przed switem zeby zawiezc corke na basen! W dodatku bez mozliwosci powrotu do lozka, bo godzine pozniej trzeba by bylo ja odebrac! :O W kazdym razie, Bi wrocila po szkole prosto do domu, z czego byla oczywiscie bardzo zadowolona. Niestety, dzieciaki chodza po domu jak stado tupiacych sloni, a za nimi biega Maya, zgrzytajac pazurami po kaflach. Tyle wiec bylo z mojego spania. Bez koniecznosci odebrania corki oraz zawozenia syna, popoludnie oraz wieczor minely leniwie. Bi opowiadala, ze w szkole mieli tego dnia pep rally - takie wydarzenie spajajace ta szkolna spolecznosc przed meczem football'u oraz jesiennym balem (homecoming). Kazdy rocznik dekorowal w jakims temacie wybrany korytarz, a potem mieli spotkanie na sali gimnastycznej, gdzie cheerleader'ki daly pokaz akrobatyczny, pozniej zas mieli zawody miedzy grupkami z kazdego ze 4 rocznikow - m.in. przetransportowanie stolu poprzez turlanie sie pod nim oraz bitwa na... pudelka od pizzy. :D Jak mi sie uda wysepic jakies zdjecia od Bi, to wrzuce w nastepnym poscie. 

Na koniec pokaze Wam zdjecie, ktore jeden z moich sasiadow wrzucil na Fejsa:


Po lewej, tam gdzie konczy sie rzad tui oraz barierka, jest wjazd na moje osiedle Czyli misie nadal kraza i trzeba sie miec na bacznosci. ;)


piątek, 17 października 2025

Dlugi weekend, ale nie dla rodzicow ;)

Sobote, 11 pazdziernika, zaczelam o 1:30, bo wzywala robota... Mielismy wszyscy tego dnia lekkiego stresa, bo w tamtych okolicach odbywal sie maraton i juz o 7:30 rano mieli pozamykac ulice. Moja praca znajduje sie w takim "kaciku", ze mozna z niej wyjechac tylko dwiema, prostopadlymi do siebie ulicami, reszta to slepe zaulki. Niestety, obie te ulice mialy byc zamkniete, jedna do 11 rano, druga do... 14. :O Poniewaz zadne z nas nie mialo ochoty utknac w robocie na wiekszosc dnia, wiec modlilismy sie zeby nic sie nie popsulo i przeszly wszystkie testy. Dla nas bylo oczywiste ze jesli cos sie spierdzieli, nie bedzie czasu zeby wypuscic kolejna partie, ale wiadomo ze kierownictwo moglo miec w nosie, ze pracownicy beda musieli "zamieszkac" w biurze. Ponoc rok temu jeden z farmaceutow tak sie wyklocal z policjantami zeby go przepuscili, ze w koncu pogrozili mu ze jak bedzie sie dalej stawial, to go aresztuja. :D Na szczescie nasze obawy okazaly sie bezpodstawne, wszystko poszlo sprawnie i juz o 6 rano czym predzej stamtad odjechalam. Zanim dojechalam do domu, ogarnelam sie nieco i wskoczylam do lozka, byla oczywiscie prawie 7. Nie chcac przespac calego dnia, nastawilam budzik na 10:30 i tak wlasnie sie obudzilam. Reszta soboty uplynela juz, jakbym w pracy nie byla. ;) Bylo pochmurno i ponuro, ale niestety nie dane bylo mi posiedziec pod kocykiem, bo musialam zabrac corke na zakupy. Przyznaje ze zaczyna mnie draznic ta druzyna plywacka, choc z tego co slysze, to w kazdym sporcie w high school wyglada to tak samo. Do wszystkich "seniorek" w zespolach przydzielone sa mlodsze dziewczyny, tworzac grupki, tzw. sister friends. Glownie polega to na tym, ze na zawodach wyjazdowych wymieniaja sie paczuszkami z przekaskami, czyli chipsami, zelkami i (o zrozo) napojami energetycznymi. :O W zeszlym tygodniu jednak sie okazalo, ze mlodsze dziewczyny dla swoich "siostr" musza przygotowac plakaty pozegnalne. Bez sensu skoro rok szkolny konczy sie w czerwcu, no ale druzyna plywacka dziewczyn trwa tylko do polowy listopada, wiec wszelkie uroczystosci (jak ta z zawodow w zeszly czwartek) odbywaja sie juz teraz. Niech im bedzie, ale na wykonanie plakatu dziewczyny dostaly zawrotne 2 dni. W tym jeden kiedy mialy zawody, wiec wrocily do domu pozniej i bylo malo czasu. Przez to wlasciwie nie bylo jak nawet pojechac na zakupy i Bi musiala sie posilkowac tym, co miala w domu. Znalazla jakas tasiemke do przyozdobienia, ale poza tym pozostaly jej kredki oraz markery. Nawet farb nie mamy, bo Potworki od wielu lat nie smaruja po kartkach. Plakaty potem zostaly wywieszone w korytarzu szkoly (trener wyslal zdjecie), wraz ze zdjeciami kazdej z seniorek.

Zdjecia trener przyslal marnej jakosci wiec nie wiem czy bedzie widac, ze za oszklona sciana, nad napisem, wisza wszystkie plakaty

Po drugiej stronie, zdjecia wszystkich najstarszych panien. Ta sala ponizej to w ogole jest stolowka, choc nie wyglada ;)

Plakat to jedno. Teraz jednak okazalo sie, ze we wtorek mial byc na basenie tzw. Senior Night, czyli uroczyste pozegnanie dla dziewczyn z naszej druzyny. Kiedy o tym uslyszalam, spodziewalam sie ze bedzie to uroczystosc tylko dla tych najstarszych dziewczyn i ich rodzin. Taaa... Uroczystosc miala sie odbyc w czasie wtorkowych zawodow, ale zeby zadosc sie stalo "night" w nazwie, te zostaly przesuniete z 15:30 na... 19:30! Glowna czesc uroczystosci miala sie odbyc o... 21! :O W dodatku mlodsze dziewczyny mialy przyjechac juz na 18:30 zeby rozwiesic plakaty i banery i musialy zostac na uroczystosci, bo wreczaly starszym kolezankom kosze z upominkami. Od razu pomyslalam, ze ich zdrowo pogielo. :/ No wlasnie, "kosze". Wszystkie grupki mialy przygotowac dla seniorek koszyki wypelnione roznorakimi prezencikami, od ulubionych slodyczy i napojow, po kosmetyki. Dziewczyny daly liste ulubionych rzeczy i kolorow. Niby nic takiego, bo np. dziewczyna przydzielona Bi wpisala rozne cukierki, coca cole, kocyk, zlota bizuterie (na szczescie tu chodzilo o kolor, nie kruszec), blyszczyki do ust, balsamy, itd. Do tego oczywiscie sam "kosz", bo nie trzymam w domu nic takiego. W sobote, kiedy sie juz przespalam, a pozniej ogarnelam, zabralam wiec corke na zakupy. Ona byla cala szczesliwa, bo jak typowa baba uwielbia lazic po sklepach. Ja bylam mocno NIEszczesliwa, bo jestem NIEtypowa baba i zakupow nie znosze. :D Poltorej godziny przecieralysmy szlaki w sklepie, ale w koncu uzbieralysmy prawie wszystko z listy. Niby takie nic, ale wyszlo ponad $150. I nie chodzi tu nawet o pieniadze, ale o sam przymus. Kazda seniorka ma przydzielone mlodsze dziewczyny, ale tych najstarszych jest tyle, ze niektore maja przydzielona tylko jedna "siostre". Tak wlasnie trafila Bi i uwazam ze po pierwsze to nie fair, bo niektore dziewczyny maja w grupce dwie mlodsze, wiec wiadomo ze i kosztem sie dziela po polowie i moga sie spotkac i razem robic plakat, wybierac upominki, itd. W dodatku, ja ogolnie nie jestem skapa i na prezenty dla kolegow i kolezanek Potworkow zawsze wydawalam niemalo kasy. Tutaj jednak, tamta dziewczyna jest od Bi o 4 lata starsza i panna nie tylko wczesniej jej nie znala, ale nawet teraz twierdzi, ze wlasciwie z nia nie rozmawia i sie nie integruje. No to super, bo ja wydaje gruba kase na dziewczyne, ktora moja corka zna 2 miesiace i z ktora nie odbyla nawet jednej, dluzszej rozmowy. :/ No ale dobra; kupilysmy co trzeba, po powrocie Bi ulozyla wszystko w koszyku i pozostalo czekac do wtorku. 

Nawet wstazke znalazlam w przydasiach ;)

Po powrocie tak naprawde zostalo nam okolo 1.5 godziny na obiad i odpoczynek i jechalismy do kosciola. Malzonek ponownie mial sobote wolna, ale pracowal w niedziele. Kiedy wrocilismy zabralam sie za typowe odgruzowywanie, a do tego upieklam znowu chlebek bananowy. Na szczescie kolejnego dnia mialam wolne, ale po kilku dniach roboty dluzej siedziec tez nie dalam rady, wiec juz o 22 padlam. :)

W niedziele rodzice sie zamienili i ojciec pojechal do roboty, a matka miala wolne. Zaczelam oczywiscie od dluzszego spania, ale krotko po 9 sie zwloklam z wyrka. Na wieczor mialam plany, ktore wymagaly gotowania, wiec po sniadaniu odhaczylam pierwsza czesc, czyli skrojenie i upieczenie cukinii. Pozniej sie ogarnelam i przyjechal moj tata. Jak zwykle posiedzial okolo trzech godzin, a po jego odjezdzie czas byl szykowac siebie i reszte dania. Tego wieczoru bylismy zaproszeni na obchody Diwali do sasiadow, jak co roku. Zwykle pieklam ciasto, ale potem nie pamietalam zeby oni to kiedykolwiek wykladali na stol. W sumie to nie wiem co z tym moim ciastem robili; moze chowali dla siebie. :D Tak czy owak, w tym roku stwierdzilam ze cos upichce. Przepatrzylam liste potencjalnych indyjskich potraw, ale wszystkie wymagaly przynajmniej jednego skladnika, ktory wiem, ze pozniej mi sie juz nie przyda. Niestety, poza mna, u nas w domu nikt za kuchnia indyjska nie przepada. :( Sasiedzi sa wegetarianami, wiec w koncu postawilam na stary, sprawdzony przepis, czyli cukinie po "marokansku". ;) Co prawda nie po indyjsku, ale przepis zawiera kumin, ktory stosowany jest tez w ichniejszej kuchnii, wiec stwierdzilam, ze akurat sie wpasuje. Kiedy gotowalam, Bi oznajmila ze pachnie jak u sasiadow w domu, wiec wszystko sie zgadzalo. ;) Skonczylam pichcic, wyszykowalam sie z dzieciakami i podjechalismy do sasiadow. 

Nik zdecydowal sie na kapiel tuz przed wyjsciem i potem na szybko suszyl wlosy, majac przy tym ubaw po pachy :D

Autem, bo ciemno, padalo i boje sie niedzwiedzi. :D Malzonek juz tradycyjnie odmowil udzielania sie towarzysko. Tym razem tak mu suszylam o to glowe, ze na znak protestu juz o 17:45 poszedl spac. :D U sasiadow jak zwykle bylo przemilo. Oprocz sasiadki oraz mnie, jeszcze cztery mamuski mialy swiezo upieczonych "licealistow", wiec bylo sporo wspolnych tematow i porownywania nauczycieli, trenerow i ogolnej organizacji zajec.

Zdjecie na schodach stalo sie doroczna tradycja :D Ja - jedyna blondynka w tym zacnym towarzystwie

Bylo oczywiscie mnostwo przepysznego jedzenia i tradycyjny obrzadek z ogniem, ktory ma przyniesc dobrobyt dla rodziny na nadchodzacy rok. ;) Niestety, nadal nie dostalam z niego zdjec. Dzieciarnia szalala w pokoju zabaw w piwnicy i zabraklo jedynie tradycyjnych fajerwerkow, bo lal deszcz.

Dzieciarnia (brakuje czworki)

Niestety musialam dla siebie oraz Potworkow skrocic zabawe, bo w nocy pracowalam, wiec chcialam sie polozyc jak zwykle o 21. Bi oznajmila ze jest gotowa wracac po ciemku sama, a Nik ze nie lubi tej mojej nowej pracy. Twardo jednak oznajmilam ze wracaja ze mna, bo wiedzialam ze jak ich tam zostawie, to potem i tak nie zasne az nie wroca. :D Dotarlismy do domu akurat zeby wypuscic Maye na siusiu, upewnilam sie ze wszystko mam spakowane na kolejny dzien i padlam do lozka.

Poniedzialek rozpoczelam tuz po polnocy i pognalam do roboty. Tam niestety mielismy kolejne kiepskie wiesci, bo glowna siedziba firmy kombinuje jak nie stracic obecnych klientow i zdobywac kolejnych, jednoczesnie pokrywajac zwiekszone zapotrzebowanie. Na dzien dzisiejszy wyglada to tak, ze bedziemy musieli wypuszczac dodatkowa partie naszego produktu, a do tego 2-3 dziennie produktu klienta. Pierwsza partia wychodzilaby wiec juz o 12:30. W nocy oczywiscie. Do dupy, bo mialam taki mniej wiecej poukladany grafik, gdzie kladlam sie o 21 i spalam te 3 godzinki przed praca. Przez godziny treningow Kokusia nie dam rady polozyc sie wczesniej, a na dwie godziny to sie raczej nie oplaca. A w dzien nadal zle sypiam... Poza tym, kiedy w koncu wytrenuja moja kolezanke, mialysmy wymieniac sie zmianami i miec okolo czterech godzin kiedy bylybysmy w pracy razem. To wazne, bo mozna sobie pomoc. Poniewaz nowy grafik przedluza godziny "robocze", wiec wyglada, ze razem bedziemy moze przez godzine... Nie mowiac juz o tym, ze czekalam jak na zbawienie kiedy bede miala tez i dzienne zmiany, ale przy obecnym pomysle, ta dzienna zmiana bedzie wlasnie dostawac po doopie. Jesli cos jest bowiem nie tak i nie da sie wypuscic ktorejs partii, kolejna dokladana jest na koniec dnia. Oznacza to, ze osoby z tej dziennej zmiany beda musialy pewnie nieraz siedziec 12-14 godzin zanim wszystko przejdzie testy, lub szef apteki stwierdzi ze nie ma to sensu bo i tak kierowcy nie dowiaza probek na czas... No coz... Nikt w pracy szczesliwy nie jest, choc ci, ktorzy pracuja tam dluzej stwierdzili, ze juz kilka podobnych pomyslow bylo i po krotkim czasie musieli z nich zrezygnowac. Glowne maszyny bowiem sa bardzo kaprysne, czesto sie psuja i miedzy partiami musza przestygnac. Jesli beda musialy chodzic z tylko minimalnymi przerwami, szybko bedziemy miec awarie za awaria. Kierowniczka laboratorium twierdzi jednak ze na pewno beda chcieli zebysmy sprobowali i to raczej szybciej niz pozniej. :/ Jakby na potwierdzenie wszystkich moich obaw, trzecia partia nie przeszla jednego z testow. W ciagu kilkunastu minut i po dwoch telefonach znalezlismy przyczyne, ale co z tego. Wszyscy jestesmy nowi, a firma niedawno przeszla na elektroniczne "sledztwa", ktore musi byc otworzone i zatwierdzone przez zarzad, zanim mozemy przystapic do przeprowadzenia testu od nowa. Kierowniczka laboratorium jest zielona, podobnie jak ja, wiec nie mialam jej jak pomoc. Pozniej gdzies cos zle kliknela i aplikacja nie wysylala managerom wiadomosci o potrzebnych podpisach. Trzy godziny zajelo zeby to odkrecic! Przez to opoznienie i walke z elektronicznymi aplikacjami, nie tylko wyszlam pol godziny pozniej, ale nie zrobilam nic z codziennych obowiazkow (poza wypuszczaniem partii). Maly przedsmak tego, co czeka mnie i kolezanke kiedy cos sie spierdzieli, a nasze zmiany beda sie pokrywac przez zawrotna godzine. :/ Wrocilam do domu, gdzie Potworki cieszyly sie dlugim weekendem, tego dnia mielismy bowiem Columbus Day. Takie swieto tylko dla szkol, poczty, bankow i urzedow stanowych/ federalnych. ;) Kiedys pewnie chetnie skorzystalabym z dnia wolnego dzieciakow, tym razem jednak musialam isc spac, wiadomo. ;) Zreszta, po deszczowym weekendzie, poniedzialek kontynuowal ten trend, co nawet nie zachecalo do wyjscia. Gdzies w czasie kiedy spalam, mlodsza sasiadka podbiegla i zostawila nam pod drzwiami goodie bag z przyjecia dzien wczesniej.

Kadzidelka, trzymadlo do nich oraz swieczuszka

Moje Potwory nawet nie otworzyly drzwi, za co potem przeprosilam sasiadke. :/ Dzien wolny od szkoly, ale Bi miala oczywiscie trening, musialam wiec wstac na tyle wczesnie zeby ja zawiezc. Panna wcale by sie nie obrazila o spoznienie i tu przyznaje jej racje, ze to jednak gruba przesada, te treningi w dni wolne. Zespoly jak pilka nozna, wioslarstwo czy biegi przelajowe, moga liczyc przynajmniej na odwolany trening kiedy pada; plywanie niestety nie. No nic; zawiozlam ja i potem odebralam, pokrecilam sie po domu i przyszla kolej Kokusia na trening.

Mlodszy doplywa do scianki 

On tez nie byl zachwycony, ale ze ominal caly poprzedi tydzien, a dodatkowo widzial ze siostra pojechala na swoj, wiec i on bardzo nie protestowal. Malzonek go oczywiscie zawiozl, a ja odebralam. Potem juz tylko upewnic sie ze wszystko mam spakowane do pracy i trzeba bylo sie klasc.

We wtorek znow pobudka w srodku nocy, ale jechalam z ta przyjemna mysla, ze kolejny dzien mam wolny. :) Tym razem, o cudzie, wszystkie trzy partie poszly bez problemow, wiec udalo mi sie porobic te dodatkowe zadania i wyszlam o czasie. Potworki mialy kolejny dzien wolny, tym razem z okazji szkolen dla nauczycieli, wiec w domu zastalam Bi z zapuchnieta od spania buzia, robiaca sobie sniadanie oraz nadal spiacego Kokusia. Takim to dobrze. Zjadlam sniadanie i polozylam sie spac. Chyba moj organizm instynktownie czul ze wieczor bedzie ciezki, bo wyjatkowo jak polozylam sie po 10, tak spalam do 15. Gdzies okolo 12 przebudzilam sie tylko bo moj "mundry" syn uznal ze to swietna zabawa zeby ganiac z Maya po korytarzu. Mamy kafle, wiec taki "galopujacy" psiur, dudni lapami az milo. Korcilo mnie zeby wstac i opierniczyc smarkacza, ale wiedzialam ze wtedy juz rozbudze sie kompletnie. Na szczescie po kilku rundach mu sie znudzilo i potem spalam juz bez przeszkod. Zanim sie obudzilam i polezalam jeszcze troche w lozku, z pracy zdazyl wrocic M. i juz zaczal podawac dzieciakom obiad. Popoludnie mielismy tego dnia dosc luzne, ale jak pisalam na poczatku, na wieczor druzyna plywacka Bi miala zaplanowane to cholerne Senior Night. Zawiozlam ja na 18:30 i zostalam popatrzec jak dziewczyny rozwieszaja plakaty i potem na oficjalne zdjecia druzyny. 

Cala banda (Seniorki najwyzej) wraz z trenerem i trenerka. Bi w najnizszym rzedzie

W miedzyczasie M. zawiozl Kokusia na jego trening, bo ten mial na 18:45. Wrocilam do domu, bo zawody mialy sie zaczac dopiero o 19:30, wiec myslalam ze odbiore syna i potem wroce do corki. Malzonek jednak stwierdzil ze co bede tak jezdzic w te i spowrotem i pojechal po Nika. Zdazylam jeszcze zamienic z Mlodszym pare slow i podazylam spowrotem na basen. Tam zawody trwaly juz w najlepsze. Bi plynela ponownie 100m stylem grzbietowym. Niestety ponownie zajela dopiero 7 miejsce na 8. Na dodatek, gula jedna, zle dotknela takiego magnetycznego czujnika (w wodzie) ktory rejestruje czas, wiec na tablicy wynikow najpierw wyskoczyl blad, a w miedzyczasie ostatnia dziewczyna doplynela, wiec jak w koncu Starsza zorientowala sie ze cos jest nie tak, zostala zapisana jako ostatnia. :/

Bi zaraz w pierwszym z brzegu rzedzie

Zaraz po tym wyscigu, plynela z kolezankami sztafete na 400m, wiec kazda panna musiala przeplynac kraulem na 100m. Nie wiem dlaczego Bi plynela pierwsza, a ze dopiero co ukonczyla poprzedni wyscig, widac bylo ze jest zmeczona i nie ma energii. Kiedy wreszcie zawody sie skonczyly, obie druzyny sobie pogratulowaly i tamte dziewczyny poszly do szatni, zaczela sie cala ceremonia pozegnania naszych Seniorek. Rodzice zeszli na basen i przechodzili z corka oraz jej partnerka z druzyny zeby odebrac koszyk z upominkami oraz prezent od zespolu (plecak z logo szkoly) i porobic pamiatkowe zdjecia. Trener w tym czasie wyglaszal o kazdej dziewczynie przemowienie, czyli o ulubionych stylach plywackich, czym zasluzyla sie w grupie, o hobby, itd.

Trener (po prawej) wyglasza przemowienie, Bi maszeruje ze "swoja" Seniorka, a za nimi jej rodzice

Seniorek mamy az 12 (na 30 dziewczyn) wiec troche to trwalo. Jeszcze wytlumacze skad te "seniorki". Otoz, w hamerykanckich szkolach lata szkoly sredniej nie odlicza sie jak u nas - I, II, III, IV klasa liceum. Tutaj albo kontynuuje sie odliczanie, czyli mamy klasy od IX do XII, albo okresla sie je nazwami kazdego rocznika. Bi jest w IX klasie albo freshmen year. Klasa X to sophomore. Klasa XI to juniors i ostatnia - najstarsza to seniors. :) Wracajac do uroczystosci, pozniej wszystkie najstarsze dziewczyny chcialy sobie porobic zdjecia z blizszymi kolezankami, w dwojkach, trojkach i innych konfiguracjach, a te mlodsze dziewczyny oczywiscie udzielaly sie towarzysko we wlasnych grupkach. Nikt nie zwracal uwagi ze zrobila sie 21:30, a kolejnego dnia byla juz normalnie szkola. Swoja droga, to trener naprawde mogl pomyslec i urzadzic ceremonie albo w poniedzialek, kiedy kolejny dzien byl wolny, albo w ktorys piatek. Zanim Bi sie przebrala, zanim doszlysmy do auta (musialam zaparkowac na dalszym parkingu i to na jego koncu), to do domu dojechalysmy o 21:50. Dobrze ze tego dnia porzadnie sie wyspalam, bo inaczej nie wiem jak bym dala rade wytrzymac w miare przytomna... No i cale szczescie, ze kolejnego dnia bralam dzien wolny. Zupelnym przypadkiem, ale zlozylo sie idealnie. :)

W nocy spalam jak zabita. Przebudzilam sie tylko dwa razy, kiedy zadzwonil budzik M. i pozniej... po raz kolejny, bo wlaczyl drzemke! :D Pospalam w srode prawie do 7, a kiedy sie obudzilam padlam ze smiechu, bo mialam szereg wiadomosci od syna, z pytaniem czy ma zalozyc dlugie spodnie czy moze krotkie spodenki. Mimo otwartych drzwi do mojej sypialni, Nik nawet nie zauwazyl ze jestem w domu! :D Kiedy zeszlam na dol Potworki juz szykowaly sie do wyjscia. Okazalo sie, ze Mlodszy wyszedl na chwile na zewnatrz i stwierdzil ze jest cieplo i wystarcza mu spodenki. Wedlug mnie lekko przesadzil, ale ze po poludniu mialo byc 17 stopni, wiec machnelam reka. Nik pomaszerowal na przystanek, a Bi z kolezanka na rowerach pojechaly do szkoly. Ciekawe kiedy uznaja ze jest za zimno. Juz tego dnia panna miala dlugie spodnie, zalozyla na glowe kaptur od bluzy, a na rece rekawiczki. Oni odjechali, a ja zjadlam sniadanie, po czym stwierdzilam ze trzeba by zrobic cos pozytecznego, wiec posprzatalam w kuchni i wstawilam zmywarke. Dokonczylam obiad, po czym mialam chwile relaksu. Niestety, dzien wolny w srodku tygodnia wzielam nie bez powodu; inaczej wzielabym poniedzialek. Umowilam sie na ten dzien do ginekologa. Nie bylam juz 3 lata, wiec pora przyszla sprawdzic czy wszystko ok w "podwoziu". ;) Tu akurat wydaje sie w porzadku, za to gin potwierdzil moje podejrzenia, ze mam lekka przepukline pepkowa. Powiedzial ze poki co jest minimalna i nie powinna bardzo przeszkadzac, ale wbil w system skierowanie do chirurga - gastrologa, gdybym kiedys zdecydowala sie na konsultacje. Kto wie, moze skorzystam. Poki co, wracajac zajechalam jeszcze na szybkie zakupy, bo mlodziez do kompletu z M., zdolali od piatku pozrec 36 (!) jajek, a ze to ostatnio ulubione sniadanie Bi oraz kolacja Kokusia, trzeba bylo zakupic zapasik. Do domu wrocilam praktycznie rowno z Nikiem, wiec szybko podalam mu obiad, bo na 16:15 mial znow rowery gorskie. Pojechal oczywiscie z ojcem, ktory zdazyl wrocic do domu, bo ja kwadrans pozniej jechalam po corke. Przynajmniej tego dnia miala zwyczajny trening, wiec wrocila do domu o rozsadnej porze. Mialam ochote od razu isc po jej rower, ale ze ostatnio Nik byl rozczarowany ze poszlam bez niego, to poczekalam az wroci. On pobiegl i pozniej wrocil na rowerze siostry, a ja pojechalam na swoim. Niestety, w dzien bylo cieplo, ale teraz zerwal sie chlodny wiatr i schladzalo sie w mgnieniu oka. Mimo bluzy i kaptura na glowie, mialam wrazenie, ze przewialo mnie na wskros. Reszte wieczora spedzilam juz glownie sie leniac, choc trzeba bylo tez poskladac pranie i wstawic kolejne. Syzyfowa praca. :)

Czwartek to juz niestety ponownie pobudka o polnocy i do roboty. Tam nadal spotkania zarzadu majace nam podkrecic "srube". ;) Tymczasem laboranci z nocnej zmiany to leserzy i jedna dziewczyna (na ktora mam szczegolne baczenie) spedza po 20 minut na telefonie, gdzie papiery w "tunelu" siedza ponad 10 minut. Chlopak z produkcji w koncu zadzwonil (mamy telefon do komunikacji kiedy sala produkcyjna musi byc sterylna) zeby je przekazala. Moja lista "delikwentow" sie przedluza i na ktoryms z meetingow bede musiala poruszyc ten temat. Oczywiscie dyplomatycznie, bez podawania imion. :D Poza tym dzien minal spokojnie i wszystkie "moje" partie wyszly bez wiekszych problemow. Jeden z laborantow mial jakis kiepski dzien i porobil bledy, ale na szczescie sam je zauwazyl zanim poszly za daleko, wiec obylo sie bez dochodzen i papierologii. Niestety, pomocnik ktory mial zostac do piatku, juz w srode musial wyleciec, wiec na placu boju zostalam ja z szefem. Poniewaz on lubi wczesniej uciekac do domu (ma 3 godziny jazdy) i nie bardzo przejmuje sie ze ktos inny musi zostac w robocie 10 lub wiecej godzin, wiec obawialam sie jak bedzie wygladal moj piatek. :O Przynajmniej w czwartek udalo mi sie wyjsc o czasie. W domu jeszcze musialam rozladowac zmywarke oraz zaladowac ja brudami ze zlewu, bo nie moglabym spac wiedzac ze taki burdel tam sie kisi. ;) Potem szybko cos zjesc i do lozka. Tym razem jakos spanie mi nie szlo. Nawet nie pamietalam ze zamknelam drzwi sypialni, wiec obudzilam sie o 14 koszmarnie zgrzana. Mimo ze na dworze bylo chlodno - ledwie 9 stopni, ale slonce skutecznie nagrzalo pokoj i nie dalo sie wytrzymac pod koldra. Wstalam zeby otworzyc drzwi, ale przez to sie oczywiscie rozbudzilam. Probowalam przysnac, ale sasiedzi przygotowywali sie na wieczorne posiedzenie przy ognisku i rzucali na taczke pociete drewno. Walilo az echo dudnilo! :O A jak oni przestali, to zbiesila sie... Maya. Wypuscilam ja przed snem na dwor, a teraz, po ledwie kilku godzinach, zaczela biegac po domu i piszczec zeby ja wypuscic. :/ Zwariowac mozna... Wstalam zanim wrocil Nik, ale po odebraniu Bi oznajmilam, ze jest zimno i wieje, wiec po jej rower nie jade. Malzonek podjechal po niego autem. Pod wieczor Mlodszy mial trening, ale ze M. montowal drzwi w skladziku pod tarasem, to zawiozlam syna i pozniej po niego pojechalam.

Trener tym razem mierzyl ich czas w kazdym stylu. Podobno Nik wymiata w motylkowym ;)

Zreszta i tak to lubie, bo zawsze to okazja do podejrzenia jak sobie radzi. :)

Na piatek zabraklo mi czasu, ale w skrocie to zaliczylam robote, zakupy, spanie, ale po Bi wyjatkowo pojechal M. Za to potem oboje z Kokusiem poszlismy po rower corki, bo bylo 16 stopni, wiec calkiem przyzwoicie. Nik w piatki nie ma treningow, wiec pozniej mielismy juz spokojny wieczor, choc ja niestety musialam sie szykowac na sobotnia prace. :/

Do poczytania!

piątek, 10 października 2025

Pracujacy weekend i duzo plywania

Specjalnie na anonimowa prosbe wrzuce fote nowej fryzury.

Efekt "po", ktory na moich wlosach jest w stanie zrobic wylacznie profesjonalista :)

Niestety, zdjecie duzo nie powie, bo zapomnialam zrobic "przed". :D Dlatego tez ostatnio nie wrzucalam, bo bez porownania nie ma to duzego sensu...

"Przed" wygladaly mniej wiecej tak, tylko nieco dluzsze i z masywnymi odrostami. I w sumie to chyba wole je w takiej naturalnej - kedzierzawej formie :D

Wracajac jeszcze do zeszlego piatku, to Bi miala kolejne zawody. Po pracy zajechalam do domu, szybko walnelam sie spac (co, jak pisalam ostatnio, srednio mi wyszlo), po czym zwloklam sie, cos przekasilam i popedzilam kibicowac. Zawody byly "wyjazdowe", ale na szczescie tylko do sasiedniej miejscowosci, jakies 15 minut od domu. Basen okazal sie niewielki i potwornie duszny. Na "naszym", na trybunach wlaczona jest klima i dodatkowo wiatrak, wiec nauczylam sie zeby brac ze soba sweter bo ciagnie mi tam zawsze po plecach. Tutaj bylo tak goraco, ze zalowalam ze nie zwiazalam wlosow bo pot ciekl mi po szyi, a po chwili od duchoty kompletnie zatkal sie nos. No, okroponie bylo. ;)

Bi (bardzo powazna) stoi i czeka na swoja kolej 

Zawody dla Bi ponownie okazaly sie byc bez wiekszych sukcesow. Miala dwie sztafety oraz jeden wyscig indywidualny - stylem grzbietowym na 100m. Tak jak ostatnim razem, przyplynela przedostatnia. Nie wiem dlaczego trener przestal wystawiac ja na wyscig kraulem na 50m. Tam ostatnio przesunela sie do szybszej grupy i dotarla druga, wiec szlo jej bardzo dobrze. W tym wyscigu radzi sobie tak sobie, choc ponownie stwierdzam, ze zajelaby duzo lepsze miejsce gdyby dystans byl krotszy. Panna po prostu wymieka na dluzszych. Podobno jednak poprawila swoj czas, wiec ogolnie byla zadowolona.

W jednej ze sztafet plynela kraulem 

W miedzyczasie M. poszedl po jej rower, wiec po powrocie nie musialam juz nigdzie maszerowac. Cale szczescie, bo po calym tygodniu nocek i kiepskiego spania, niestety bylam juz dosc zmeczona, a czekala mnie praca w weekend. Stwierdzam za to, ze nasz kot cierpi na przerost ambicji. Kiedy przyjechalysmy, zauwazylysmy z Bi, ze Oreo lezy na skrzyni na weza ogrodowego. Szlam do skrzynki na listy, kiedy niewiadomo skad przylecial spory jastrzab i wyladowal na galezi. Jastrzab siedzi i sie rozglada, a kiciul patrzy na jastrzebia. Mysle sobie: o nie! Jeszcze ptaszysko zechce zapolowac na mojego "kotecka"! ;) Podeszlam pod drzewo i zaczelam klaskac i machac rekami zeby je odstraszyc. Oczywiscie "jaszczomb" mial mnie w powazaniu, ale nagle... sfrunal na ziemie. I w tym momencie Oreo zerwala sie i popedzila w jego strone! Normalnie postanowila zapolowac na ptaszka! Tyle, ze ten "ptaszek" byl wiekszy od niej! :D Zanim jednak do niego dobiegla, jastrzab zerwal sie ponownie do lotu, przy okazji pokazujac, ze nie sfrunal z drzewa dla zabawy, bowiem w szponach trzymal chipmunka! :O Takie to przygody naszego mini drapieznika. ;)

Sobota, 4 pazdziernika zaczela sie niestety praca... Praca jak praca, w sumie potem mialam miec poniedzialek i wtorek wolne, tyle ze ponownie przeprowadzali konserwacje jednej z maszyn, druga miala jakis problem i nie pracowala tak wydajnie jak powinna, wiec zamiast przyjechac na 4 godziny, z marszu okazalo sie, ze bedzie to minimum 6... :( Jak chyba wszedzie, kierownictwo kompletnie nie mysli o ludziach. Co druga niedziela jest wolna od produkcji. Nikogo nie ma w laboratorium i maszyny stoja wolne. Nie lepiej przeprowadzac konserwacje wlasnie wtedy? To nie, juz drugi raz pracowalam w weekend i kolejny raz konserwacja odbywala sie wlasnie wtedy. Poprzednim razem jedyna pozostala maszyna jakos dala rade i obylo sie bez dodatkowych partii produktu. Tym razem nie mielismy tyle szczescia... :( W dodatku od razu bylo wiadomo, ze trzeba bedzie wypuscic przynajmniej trzy partie zeby wypelnic zamowienia apteki, a mozliwe bylo ze trzy nie wystarcza i bedzie konieczna czwarta. Problem w tym, ze maszyna produkujca probki musi miedzy kazda partia ostygnac, wiec zawsze odbywaja sie one w 2-godzinnych odstepach. Laboranci byli oczywiscie wsciekli, bo przyszli o kilka godzin wczesniej niz ja, zeby przygotowac wszystko do produkcji. Dla nich cztery partie oznaczaly normalny, pelny dzien pracy. A zwykle sobota to tylko pol dnia. Ostatecznie udalo sie wyprodukowac wszystko w trzech partiach, a w dodatku ostatnia przyspieszyc o pol godziny. Skonczylismy wiec o 7:30 i okolo 8 bylam w domu. Malzonek juz nie spal i zastanawial sie nad czym moze popracowac zeby mnie nie budzic, Bi siedziala na lozku przecierajac oczy i tylko Nik chrapal w najlepsze. :) Polozylam sie spac, przy czym nastawilam budzik na 11 zeby nie przespac calego dnia. Wstalam wlasciwie bez problemu, bo jak juz kiedys pisalam, w weekendy zawsze wylegiwalam sie do oporu, wiec teraz tez mialam wrazenie ze to takie ekstra dlugie weekendowe spanie. ;) Reszta dnia zleciala na domowych pierdolach, czyli praniu, zmywarce oraz szorowaniu gornych lazienek. Malzonek mial wolne i grzebal przy skladziku, ale ze w niedziele czekala i jego robota, to na msze pojechalismy w sobote. Po powrocie poszllismy sprawdzic czy jeszcze jakies pomidory dojrzewaja w ogrodku i przypadkiem dorwalismy wezyka, ktory probowal sie niepostrzezenie przemknac kolo nas! :)

To jest dorosly osobnik; one sa takie malutkie 

Szczerze, to kiedys widzialam jednego jak sie zwijal i probowal dziabnac Maye, wiec nie odwazylabym sie go wziac do reki. To sa bardzo tutaj powszechne weze i niejadowite, ale zebiszczy maja cale rzadki, wiec dziekuje bardzo. Bi jednak nawet sie nie zawahala. :D Wieczor zlecial na relaksie na tarasie lub werandzie, bo ponownie mielismy 27 stopni. W domu zrobila sie niemozliwa duchota, ale na zewnatrz powiewala lekka bryza, wiec az sie prosilo zeby posiedziec i nacieszyc ostatnimi letnimi dniami.

Niedziele znow rozpoczelam o 1:30 w nocy. Coz, pocieszalam sie ze to nie polnoc, a dodatkowo zawsze 1.5 godziny wiecej snu. :D Tym razem inzynierowie sie zlitowali i naprawili ta jedna, funkcjonujaca maszyne, wiec udalo sie skonczyc na jednej partii. Potem zaksiegowalam jeszcze stosik dokumentow zeby nie lezaly do srody, wyslalam pare maili i moglam ruszac do domu. Spedzilam wiec w pracy zawrotne 2.5 godziny. Kiedy wrocilam M. byl juz oczywiscie w robocie, a Potworki smacznie spaly. Nastawilam budzik tym razem na 10 i poszlam spac. Kiedy wstalam mlodziez juz nie spala, a po chwili i M. wrocil z roboty. Jak juz zjadlam sniadanie i nieco sie ogarnelam, napisalam do taty ze moze wpadac na kawe, a sama szybko zabralam sie (znowu) za chlebek bananowy. Juz patrzec na niego nie moge, ale na szczescie po poludniu Bi stwierdzila ze upiecze brownies. Duzo chetniej chwyce za ta czekoladowa bombe kaloryczna. :D Ponownie byl upal, 28 stopni i pelne slonce. Malzonek nadal pracowal przy skladziku, a w dodatku (cisnie mi sie na usta epitet) zdjal koszulke i w rezultacie strzaskal sobie plecy na raczka! :O Dawno juz nie widzialam zeby ktos dostal poparzenia slonecznego w pazdzierniku na naszej polnocy... Moj tata posiedzial jak zwykle okolo 3 godzin, tyle ze przyjechal pozniej niz zwykle, wiec po jego odjezdzie okazalo sie ze w zasadzie mamy juz pozne popoludnie. Ponownie zajelam sie praniem i ogarnianiem, a malzonek wpadl w wir gotowania. Pod wieczor i on i dzieciaki szykowali sie na kolejny dzien, a ja cieszylam nadchodzacym dla mnie "weekstartem". :D

W poniedzialek M. pojechal do pracy nie wiem nawet kiedy. Gdzies w polsnie slyszalam elektryczna szczoteczke do zebow, a pozniej obudzil juz mnie odglos budzika Bi. Nie zasnelam juz mocniej, tylko tak przysypialam i cale szczescie, bo w ktoryms momencie spojrzalam kontrolnie na zegarek i byla 6:37, a wydawalo mi sie, ze nie slyszalam jak wstaje Nik. Chlopak o 7:15 musi wyjsc na autobus, wiec nie zostalo mu juz duzo czasu. Oczywiscie spal w najlepsze i zerwal sie jak oparzony kiedy go zbudzilam. Mial farta ze akurat bylam w domu, bo Bi pewnie by pomyslala ze nadal nie idzie do szkoly i nawet by go nie obudzila. A, tak przy okazji, Nik caly weekend byl juz bez goraczki, tylko z nadal zawalonym nosem, choc i tu widac (slychac?) bylo wyrazna poprawe. Nie bylo wiec zadnego powodu zeby go trzymac dalej w domu. Pozegnalam dzieciaki w drzwiach i cieszylam sie ze sama nie musze nigdzie isc. :) Bi miala szczescie, bo mama jej kolezanki zawiozla je tego dnia do szkoly autem. Mnie tez sie udalo, bo dzieki temu odpadl mi marsz po jej rower po poludniu. ;) Po odjezdzie mlodziezy spokojnie zjadlam sniadanie, umylam sie, wypilam kawe... Po czym poczucie obowiazku zwyciezylo i zabralam sie za robote. Musialam dokonczyc obiad i wyszorowac kuchnie, bo po gotowaniu M. dzien wczesniej, wygladala jakby cos tam wybuchlo. Dodatkowo odkurzylam i pomylam podlogi u gory. Mialam w sobote przymusic Potwory zeby zrobily to u siebie, ale Nik nadal wygladal dosc mizernie, wiec nie chcialam go meczyc. A jak odpuscilam jemu, to i corce tez, wiadomo. ;) Wygospodarowalam sobie jednak tez troche czasu na spokojnie posiedzenie, bo nie chcialam wolnego dnia spedzic calego w biegu... W koncu wrocil ze szkoly Nik, a chwile za nim z pracy M. Zjedlismy obiad i malzonek znow pracowal przy skladziku, ja zas pojechalam po Bi nieco wczesniej bo chcialam chociaz przy basenie troche sie przejsc. Mialam corke odstawic do chalupy i szybko podjechac do spozywczego po pare zapomnianych produktow, ale panna oznajmila ze chce jechac ze mna. Zdziwilam sie, bo miala na sobie stroj kapielowy, ale dla chcacego nie ma nic trudnego i szybko przebrala sie po drodze w aucie. Kupilysmy co trzeba i wrocilysmy do domu, skad nie musialam juz sie ruszac. Kokusiowi wyraznie bylo lepiej, ale nos nadal mial slyszalnie przytkany, wiec stwierdzilam ze na basen to go jeszcze nie puszcze. Za to posiedzialam z przodu, przy swieczce majacej odstraszac komary, choc dziala ona slabiutko. ;)

Do mojego relaksu dolaczyl zwierzyniec

Mimo wszystko cieszylam sie, ze prawie o 19 nadal mielismy 21 stopni i mozna sie bylo pobujac w fotelu niczym w srodku lata... A wieczorem z blogoscia obserwowalam Potwory oraz M. szykujacych sie na kierat, podczas gdy ja mialam kolejnego dnia "niedziele". :D

We wtorek ponownie wstalam akurat zeby pozegnac dzieciaki w drzwiach, a potem jadlam sniadanie i napawalam sie cisza w domu.

Bi schodzi po schodkach, a w tle Nik juz maszeruje chodnikiem na autobus

Pozniej niestety trzeba sie bylo zabrac za cos pozytecznego. Tym razem odkurzylam i umylam podlogi na parterze, a nastepnie wyszorowalam czesc polek w lodowce bo "niewiadomo skad" pojawily sie tam jakies plamy. Znow dokonczyc obiad i ponownie zostala mi tak naprawde godzinka zanim ze szkoly mial wrocic Nik. Syn dojechal, podalam mu obiad, po czym wypadlam z domu zeby pojechac na kolejne zawody Bi.

Dziewczyny po rozgrzewce ustawiaja sie w koleczku zeby wyglosic okrzyk druzyny, zachecajacy do dawania z siebie wszystkiego ;) 

Tym razem pannie poszlo tak sobie. Plynela oczywiscie kilka sztafet, ale miala tez dwa wyscigi indywidualne: kraulem na 50m i grzbietowym na 100m. W tym pierwszym plynela tylko ze swoim zespolem, ale nie wiem czy trener wystawil jakies szybsze dziewczyny, bo jak wczesniej (ze zwyczajowymi rywalkami) wygrywala go bez problemu, tak teraz walka byla zazarta i ostatecznie przyplynela druga. Stylem grzbietowym na takim dystansie idzie jej nadal kiepsko i doplynela... ostatnia. Naprawde nie wiem dlaczego trener tak sie uparl zeby ja wystawiac w tym wyscigu...

Trzeba przyznac, ze dzielnie walczy o jak najlepszy czas

Z jakiegos powodu, z dziewczyn skaczacych z trampoliny byla tylko jedna, wiec zawody skonczyly sie szybciej niz zwykle, a ze byly u nas, to do domu dotarlysmy calkiem wczesnie. Trzeba bylo niestety jeszcze zasuwac po rower Bi. Myslalam, ze M. moze juz to w miedzyczasie zrobi, ale zajal sie rabaniem drzewa. Zebralam sie wiec z Kokusiem, ktory stwierdzil ze chce pobiec, bo w przyszlym roku planuje zapisac sie w szkole na biegi przelajowe, wiec chce zobaczyc czy da rade biec dluzszy dystans. Musze przyznac, ze poszlo mu niezle, choc calego dystansu (1.2 km) nie dal rady przebiec, musial kilka razy chwilke isc. ;) Po powrocie jeszcze troche relaksu, korzystajac z nadal letniej pogody i niestety moj "weekend" sie konczyl. Trzeba bylo wyciagac sniadaniowke, szykowac ciuchy, itd.

Sroda to juz pobudka o polnocy, szybko sie wyszykowac i do roboty. Tam spotkala mnie niezbyt sympatyczna sytuacja, bo jeden z chlopakow przekazal mi ze inni gadaja za moimi plecami, ze ich "stresuje", bo za czesto sie krece przy takim "tunelu" w scianie, przez ktory podajemy lub otrzymujemy rzeczy z pokoju produkcyjnego, ktory ma pozostac sterylny. Ze jedna, stosunkowo nowa dziewczyna w produkcji, czuje jakbym wywierala na nia presje, a wszyscy maja wrazenie ze ich poganiam. Tyle ze w tej pracy czas ma naprawde spore znaczenie i czasem faktycznie widze dokumentacje w owym okienku i daje znac osobie odpowiedzialnej, ze mozna to wyciagnac. Przy kazdej partii jest bowiem jedna osoba przydzielona wlasnie do przekazywania sterylnego ekwipunku oraz dokumentacji. Owa osoba ma zalozone sterylne rekawice i jej cale zadanie to (przez okolo 45 minut) miec oko na to czy cos sie tam znalazlo. Proste? Najwyrazniej nie, bo, szczegolnie na nocnej zmianie, sa osoby ktore wola sie udzielac towarzysko zamiast wykonywac obowiazki, nawet takie proste. Ja siedze przy biurku i ziewam bo nie mam co sprawdzac, a oni smichy-chichy i gadanie. Dodatkowo, czesto tamtedy przechodze nawet nie zeby sprawdzac czy cos jest do wyjecia, tylko zeby zajrzec przez okno czy drukarka w magazynie czegos nie wydrukowala. Mamy bowiem problem i z trzech (specjalnych) drukarek, etykiety z produkcji drukuje akurat ta poza laboratorium. Facet od komputerow probowal juz kilka razy to naprawic i kazde jego "dlubanie" owocuje tym, ze drukarki przestaja drukowac kompletnie. :D Poddalismy sie wiec i po prostu sprawdzam co jakis czas, czy tamta drukarka cos "wyplula". Po pierwsze, nie chce zapomniec, po drugie zwykle nudze sie czekajac na dokumentacje. No ale najwyrazniej mam siedziec kolkiem przy biurku i sie nie ruszac, bo "stresuje" laborantow (przewrot oczami). Poza tym dzien zlecial szybko i jakims cudem wszystkie partie poszly bez potkniec. Zaksiegowalam pare dokumentow, zatwierdzilam jakies marerialy, przygotowalam papiery na kolejny dzien i czas byl ruszac do domu. Tam zeszlo mi dluzej z ogarnianiem kuchennego tornada, wiec polozylam sie prawie o 11. Tymczasem, o 12:47 obudzily mnie... dziecioly! Znow napierdzielaly w dom! Nosz kurna; dwa dni siedzialam w chalupie, to zadnego nie slyszalam! A jak odsypiam nocke, to sie wsciekly! :O Otwieralam okna, stukalam po scianach i w koncu je przeploszylam, ale rozbudzilam sie tak, ze potem juz tylko przysypialam po kilkanascie minut. W dodatku, po porannym deszczu wyszlo slonce i znow w sypialni zrobilo sie nieznosnie goraco. Wstalam w koncu kiedy Nik dojechal do domu. Niedlugo potem wrocil M., zjedlismy obiad i ojciec bral syna na klub rowerow gorskich. Bylo calkiem cieplo, bo 21 stopni, ale wial dosc nieprzyjemny wiatr. Mimo wszystko zalowalam, ze nie moge pochodzic z malzonkiem po klubie w czasie kiedy Nik szaleje po lesnych sciezkach. Niestety, klub zaczynal sie o 16:15, a o 16:30 Bi konczyla trening i musialam po nia jechac. Moglam wyrzucic ja pod domem i dolaczyc do meza na pol godziny, ale stwierdzilam, ze praktyczniej bedzie w tym czasie pojsc po rower corki. Pomaszerowalam wiec, ale kiedy chlopaki wrocily, Nik byl rozczarowany ze poszlam bez niego. Dobra, to za tydzien poczekam. ;)

W czwartek pobudka jak zwykle. Pojechalam do roboty, gdzie okazalo sie ze dwa tygodnie zaczyna sie remont parkingu. Niestety, pracownikow apteki przenosza na duzy parking obok, z kamerami i swiatlem, a nas - z laboratorium, ponownie w ten ciemny kat, przy ktorym kradli kola. Zgodnie stwierdzilismy, ze bedziemy parkowac tam gdzie farmaceuci, a jesli nie bedzie miejsc, to dzwonimy ze jestesmy chorzy i nie przyjdziemy. :D Dzien zlecial szybko i na szczescie dogadalam sie z chlopakiem, ktory nam pomaga, ze poniewaz on wylatuje do domu w piatek, wiec przyjdzie na wypuszczenie pierwszej partii, a ja moge przyjechac na trzecia (fiolke), czyli okolo 5 rano. Tyyyle spaniaaa! :D W domu niestety jeszcze musialam ogarnac zmywarke i zaladowac ja ponownie, cos zjesc i do lozka padlam ponownie dopiero tuz przed 11. :/ Tym razem dziecioly daly sobie spokoj, wiec spalam bez przerw do 14:15, kiedy sie po prostu obudzilam i nie moglam juz zasnac. Nawet w sumie nie probowalam, bo wiedzialam ze Bi konczy o 14:23 (nie pytajcie skad taki dziwny czas), a tego dnia wracala do domu zaraz po lekcjach. Dziewczyny mialy zawody, ale dopiero o 17:30 i to w sasiedniej miejscowosci. Autobus zabieral je spod szkoly o 16:15. W ogole to zasady maja idiotyczne, bo napisalam do trenera ze planuje przyjechac na zawody i czy moge zabrac na nie Bi. Odpowiedzial, ze wymagaja zeby cala druzyna jechala razem, nawet te starsze dziewczyny, ktore maja juz swoje auta. Co bylo robic; panna wrocila, zaraz po niej brat, podalam im obiad i za moment musialam zawiezc corke na autobus. Na szczescie do szkoly mamy zawrotne 5 minut jazdy... Wrocilam, pokrecilam sie, wypilam kawe, po czym sama pojechalam na zawody. Tam na poczatek skrobalam sie po glowie, bo grala bozonarodzeniowa muzyka, przy basenie staly choinki, a trener tamtej druzyny mial dmuchany stroj Mikolaja. :D

Choinka w pazdzierniku

Oraz Mikolaj i spolka :D

Kazde zawody maja dla dziewczyn jakis "temat", ale zwykle dotyczy on ubrania sie w okreslony kolor (bez sensu bo za chwile i tak trzeba sie rozebrac do stroju kapielowego), czego wiekszosc i tak nie przestrzega. Tym razem tamta druzyna miala temat "Christmas" i poszla na calosc. :D Kolejny raz stwierdzilam, ze nasz trener w kulki sobie leci, bo takie dosc pozne zawody w srodku tygodnia, a Bi miala tylko jeden wyscig indywidualny i jedna sztafete. Poza tym krecila sie przy basenie i gadala z kolezankami. Spokojnie mogla zostac w domu i duzo by nie stracila.

Dziewczyny kibicuja kolezankom

Poza tym, swiatla byly tak ustawione, zeby oswietlac basen, za to trybuny tonely w cieniu. W sumie to logiczne, ale ze spalam ponownie niecale 4 godziny, po chwili oczy zaczely mi sie zamykac, a czekala mnie jeszcze jazda do domu. W dodatku, w srodku zawodow urzadzono uroczystosc pozegnania "seniorek", czyli najstarszego rocznika, co przedluzylo calosc o przynajmniej pol godziny. :/ Naszym dziewczynom tylko wreczono kwiaty, ale panny z tamtej druzyny mialy przemowienia i podziekowania dla rodzicow, trenera, itd. Nie rozumiem dlaczego nie moga czegos takiego zorganizowac osobno. :/ Co do samych wyscigow, to Bi ponownie plynela stylem grzbietowym na 100m i przyplynela 4 na 6. Jej to nie przeszkadza, tylko ja sie irytuje ze nie dosc ze pozno, nie dosc ze zawody przedluzone przez niepotrzebne ceremonie, to jeszcze panna plynie w wyscigu, w ktorym radzi sobie gorzej niz srednio... :/ Kiedy dojechalysmy do domu, okazalo sie, ze M. mial lenia i nie zawiozl syna na trening. Kokusiowi wlasciwie juz przeszlo (cokolwiek to bylo), ale ze ja spedzalam popoludnie poza domem, powiedzialam malzonkowi ze bedzie musial syna i zawiezc i odebrac. Jak widac, to juz bylo za duzo "roboty". :/ Po powrocie do domu wlasciwie pozostalo juz szykowac sie do spania i pocieszajace bylo tylko, ze kolejnej nocy moglam pospac do zawrotnej 3:30 nad ranem. ;)

Piatek zaczelam najpozniej od jakiegos czasu, choc przyznaje ze wcale nie czulam sie jakos bardziej wyspana. ;) W pracy dzien minal w miare spokojnie i choc raz moglam spedzic wiecej czasu z dzienna zmiana. Wdrozylam (zlosliwy, przyznaje) plan zeby zapisywac kazda przedluzajaca sie przerwe w przynoszeniu mi dokumentow. Nie przechodze kolo okienka skoro mi "nie wolno", ale moge dostrzec czy cos w nim jest przechodzac z laboratorium do pomieszczenia z wyposazeniem. Chodze wiec sobie i zerkam ukradkiem. I juz mam paru delikwentow. Jeden z chlopakow w ktoryms momencie wyszedl sobie z laboratorium i tyle. Mial szczescie bo po 5 minutach z pomieszczenia produkcyjnego wyszedl inny technik, zalozyl rekawice i podal mi dokumenty. Wczesniej jednak, ten chlopak ktory w srode mnie niemal skrzyczal ze mam siedziec i oni mi podadza papiery w swoim czasie, nawet nie sprawdzal okienka przez 12 minut, az w koncu ktos inny zauwazyl i przekazal mu ze ma cos do podania. Inaczej nie wiem ile by to tam lezalo... Po pracy pojechalam na zakupy i po drodze zajechalam po obiecane Potworkom bubble tea.

Nie ma jak kawa herbatka na wynos :) 

Rano mielismy 0 stopni i choc pozniej zrobilo sie kilkanascie, to w powietrzu czuc juz taka jesien, wiec dla siebie wzielam goraca. I musze przyznac, ze smakowala mi duzo bardziej niz z lodem! Ledwie dojechalam do domu i rozpakowalam zakupy, a przyjechala Bi. Tego dnia nie pojechala na trening, bo miala bilans u pediatry. Akurat wychodzilysmy kiedy dojechal Nik. U lekarza nic specjalnego. Zmierzyli, zajrzeli w uszy, gardlo, zbadali wzrok... Pani spytala czy moze zajrzec w intymne miejsca i zbadac piersi, ale Bi odmowila. Coz, kiedys bedzie i tak musiala skorzystac z ginekologa. :D Nastepnie zostalam wyproszona z gabinetu. Podejrzewalam (slusznie) ze pani doktor bedzie chciala spytac panne czy jest aktywna "plciowo", ale nie przyszlo mi do glowy ze spyta tez czy Starsza czuje sie bezpiecznie w domu i szkole. :O Na szczescie powiedziala, ze tak. ;) Niestety, zgodnie z naszymi obserwacjami, Bi zakonczyla juz wzrost. Przez rok nie urosla ani cm. Kiepska wiadomoscia jest, ze waga nadal idzie jej w gore, choc pani doktor twierdzi, ze skoro panna uprawia sport, to sporo z tego to miesnie. W kazdym razie dane "techniczne" prezentuja sie tak:

Wzrost - 161.3 cm (63.5 in)

Waga - 57.4 kg (126.6 lbs)

Niby waga w 74 centylu, wiec nie tragicznie, ale nieco szokuje mnie to, ze ja cala mlodosc wazylam 49-51 kg, a jestem od Bi o prawie 10 cm wyzsza. :O Po powrocie do domu czekal nas juz spokojny, leniwy dzien. Potworki oraz M. cieszyli sie weekendem (malzonek jednodniowym :D), ale ja niestety musialam sie szykowac na sobotnia robote... :/

Do poczytania!

piątek, 3 października 2025

Wrzesien sie konczy, pazdziernik zaczyna

Sobota, 27 wrzesnia, oznaczala wolne dla calej rodziny. Malzonek mogl pracowac, ale ze brakowalo mu jeszcze jednego dnia do wymaganych czterech, wiec z weekendu wybral prace w niedziele. Rano opowiadal mi o swoich nocnych przygodach. Okazalo sie, ze obudzilo go pikniecie kamery i zauwazyl na niej Oreo. Wstal wiec zeby wpuscic kotka, a ona... wbiegla do domu z mysza! Oczywiscie zywa! Puscila zdobyc i mysz zaczela uciekac, kot ja gonic, a M. stal tam nie wiedzac zupelnie co robic. Poniewaz gryzon w panice biegal po calym salonie, wiec w koncu sie zaczail i... zdzielil go kapciem! :O Nie wiedzial czy ukatrupil, czy tylko ogluszyl, ale wyrzucil na zewnatrz i w koncu wrocil do spania. Dzieciaki oraz ja, przespalismy cale zamieszanie. :D Rano ojciec poszedl na marsz po osiedlu, a nasza pozostala trojka pomalu wstawala i ogarniala rzeczywistosc. Pozniej M. walczyl nadal ze skladzikiem. Niestety, po ostatnich ulewach okazalo sie, ze w wielu miejscach sa jakies przecieki, wiec trzeba bedzie wszystko pouszczelniac. No i zaczal tez klecic drzwi. ;) Po poludniu zabralam sie za obiad i natychmiast w kuchni zjawila sie Bi. Nie wiem skad u niej taka chec zeby uczyc sie gotowac. Ja nie mialam jej w ogole. :D Nie wiem czy Starsza odziedziczyla chec do pichcenia po "mieczu", czy u mnie bylo tak, ze matka darciem, wyzwiskami i szarpaniem zmuszala mnie do gotowania, wiec oczywiscie mialo to skutek odwrotny. Dodatkowo, ja zawsze panicznie balam sie zapalania kuchenki gazowej i pryskajacego tluszczu, a matka oczywiscie wysmiewala mnie i zmuszala zeby wsadzac rece jak najblizej. Czasem mam wrazenie, ze ona by sie wrecz cieszyla gdybym sie poparzyla; sadystka jedna. No, ale starczy o toksycznych rodzicach. Bi chciala smazyc kotlety, wiec smazyla.

Baba do garow! :D

Zawahala sie tylko na samym poczatku, kiedy okazalo sie, ze musi obtaczac mieso w bulce golymi rekoma. Juz kiedys pisalam ze panna twierdzi iz kiedys bedzie gotowac wylacznie w rekawiczkach. :D Tym razem jednak obylo sie bez nich i jakos przezyla. Poniewaz M. mial pracowac w niedziele, wiec do kosciola pojechalismy oczywiscie w sobote. Po powrocie poszlam popatrzec co jeszcze sie trzyma w warzywniku. Groszek nadal wypuszcza pojedyncze straczki, rosna dwa kabaczki, no i kukurydza wyglada na gotowa do zebrania. Kolby ma malutkie (nie wiem czy to taka odmiania), ale ziarna bardzo duze.

Nasza pierwsza i oby nie ostatnia, kukurydza!

Poniewaz to Bi naciskala na jej zasadzenie, wiec teraz jej przypadlo uroczyste ugotowanie pierwszej kolby i posmakowanie. Okazalo sie jednak, ze jej niedogotowala i nasiona byly nieco "maczyste". ;) Wieczorem M. musial polozyc sie w miare wczesnie bo wstawal nad ranem, ale i ja i Potwory "balowalismy" do pozna. To znaczy, ja do 23, a ze teraz klade sie wczesnie, wiec o tej porze ledwie powloczylam nogami idac na gore. ;)

Niedziela to dluzsze spanie, a potem powolne sniadanie, mycie, az przyjechal moj tata. Jak zwykle posiedzial dobre 3 godziny, a potem pojechal szykowac sie na kolejny tydzien roboty. Tego dnia lato postanowilo pokazac ze nie powiedzialo jeszcze ostatniego slowa, bo mielismy piekne slonce i 28 stopni. Postanowilam skorzystac z pogody i wykapac Maye, po calym sezonie kempingow i lezenia w piachu, zwirze, sosnowych iglach, itd. Poza tym, ostatnio zauwazylam na jej klacie czarna plame, niczym smola. Smoly nigdzie wokol domu nie uraczysz, ale stwierdzilam ze tym bardziej trzeba psiura wyszorowac. Zapomnialam wylaczyc kamery zanim sie za to zabralam i potem znalazlam ponad 30 filmikow z owego "wydarzenia". Na niektorych pies usiluje zwiac (dlatego zawsze jest przywiazana ;P), na innych patrzy blagalnie na pana, ktory przyszedl mi asystowac, ale glownie przeszkadzal. :D

Widzicie to spojrzenie blagajace o ratunek? ;)

Przez reszte popoludnia cieszylismy sie ciepla pogoda i przesiedzielismy go glownie na tarasie oraz na bujanym fotelu z przodu. Trzeba bylo w koncu nabrac sil na nadchodzacy tydzien. ;)

Poniedzialek przywitalam jak ostatnio zwykle, o polnocy; zebralam manaty i pojechalam do roboty. Mialam szczescie trafic na spokojny dzien. Wypuscilam trzy partie, a w przerwach ksiegowalam dokumenty. Pozniej paleczke przejal kolega. Fajnie, ze w tym tygodniu mamy dwoch "pomocnikow", wiec drugi (a raczej druga, bo to dziewczyna) zaczal szkolic moja kolezanke. W koncu cos rusza z jej treningiem! Mieli nadzieje przeszkolic ja w tym tygodniu z pierwszej czesci, zeby w przyszlym mogla wziac egzamin i odhaczyc chociaz to. Przez nastepne kilka tygodni bowiem bedziemy miec chyba tylko jednego pomocnika, wiec moze nie miec czasu na szkolenia. Po pracy zajechalam do chalupy, zjadlam i walnelam sie spac. Przebudzilam sie jak zwykle okolo 14:30. Ja po prostu mam jakis wewnetrzny budzik. :/ Wstalam akurat zeby przygotowac synowi obiad, potem M. wrocil z pracy, a chwile pozniej musialam jechac po Bi. Po powrocie od razu ruszylam po jej rower zeby miec to z glowy. Wybraly sie ze mna chlopaki i stwierdzilam, ze przejade sie na mojej wlasnej "rakiecie", a malzonek moze pojsc i potem wrocic na rowerze corki. Tego dnia bylo nieco chlodniej niz poprzedniego, bo okolo 25 stopni, ale i tak pieknie. Mam nadzieje, ze takie pozne lato jeszcze z nami troche zostanie, na przekor milosnikom jesieni, ktorzy marza juz o kolorowych lisciach i chodzeniu w bluzach. :D Ja tam lubie cieplo, a przy ostatnich wyzszych temperaturach, pomidory w ogrodzie znow zaczely pomalu dojrzewac. Pod wieczor przyszedl czas na trening Kokusia. 

Ucieszony jak prosie w deszcz :D

Tym razem i zawiozlam syna i potem po niego pojechalam. A pozniej to juz szybko przygotowac wszystko na kolejny dzien i do spania.

Wtorek to znow nocna pobudka, a w pracy w miare bezproblemowy dzien. Ponownie wypuscilam 3 fiolki, a poza tym ksiegowalam dokumenty i zatwierdzalam materialy w inwentaryzacji. Moja kolezanka ponownie byla szkolona i trzymam kciuki zeby udalo sie jej odhaczyc wszystko z pierwszej czesci. Moze byc ciezko, bo pamietam ze tam bylo kilka rzeczy, ktore trzeba na zywo obserwowac w laboratorium. Nie wszystko odbywa sie kazdego dnia, wiec trzeba trafic. Poza tym dziewczyna ma przyjsc ktoregos dnia wieczorem, zeby obserwowac sterylizacje jednej z maszyn, co odbywa sie codziennie, ale okolo 22-23. Oczywiscie jest tak "zachwycona" jak i ja bylam kiedy musialam tak przyjechac. :D Po pracy szybko zjesc, wypuscic Maye i polozylam sie bo tego dnia i tak mialam tego snu mniej. Nawet to mi przerwano, bo najpierw gdzies szczekal pies, potem ktos kosil trawe, a na koniec Oreo glosno pogonila (zapewne) kota sasiadow. ;) Na szczescie jakos udalo mi sie potem przysnac. O 14:30 niestety musialam juz sie zerwac, bowiem trzeba bylo sie ogarnac i zjesc obiad przed umowiona wizyta u fryzjera. Przyszla pora podciac siano na koncowkach i zamaskowac odrosty, ktore dochodzily juz do uszu. ;) Dobrze, ze jestem naturalna blondynka, to jakos to sie zlewalo... Pojechalam i... ponad 2 godziny nie moje. Dlatego wlasnie nie lubie jezdzic do fryzjera; zmarnowany czas. ;) Kiedy wrocilam, na naszej ulicy minelam sie z M., ktory wlasnie zawozil Kokusia na trening. Wczesniej musial odebac Bi z jej treningu i trzy razy pytal o ktorej godzinie. Jak matki nie ma w domu, chlop nie ogarnia. :D Malzonek oczywiscie polozyl sie w miare wczesnie, a ja odebralam syna (ktory stwierdzil ze w nowych wlosach wygladam niczym gwiazda filmowa :D), a pozniej szybko skoczyc przygotowania na kolejny dzien i do lozka.

W srode znow pobudka o 12 w nocy i do pracy. Tym razem nikt do pomocy nie zjawil sie do 3 nad ranem, a jak na zlosc musialam zrobic cos, co wczesniej kolega tylko raz mi pokazal i nie pamietalam co i jak. Musialam wiec do niego zadzwonic, ale po glosie stwierdzam, ze chyba juz nie spal. ;) Poza tym jednym "potknieciem", wszystkie partie ktore wypuscilam, poszly jednak gladko. Reszta dnia mnie (poki co) nie interesuje. :D W domu zjesc i do spania, ale byl to jeden z tych fatalnych dni, gdzie co chwila cos mnie wybudzalo. A to ujadal jakis pies, a to facet roznosil reklamy i zadzwonil dzwonkiem. Ale najgorszy byl... dzieciol!!! Co chwila stukal w chalupe! Wstawalam, walilam po scianach, ptaszysko odlatywalo, zeby po kilkunastu minutach wracac i napierdzielac od nowa! Cholery mozna bylo dostac! :/ W koncu uznalam ze nie ma co probowac ponownie zasnac bo i tak zaraz Nik wracal ze szkoly, a potem grafik byl nieco napiety. Syn wrocil, niedlugo po nim M. i na 16:15 jechalismy zawiezc Mlodszego na klub rowerow gorskich. To juz chyba ostatni raz kiedy sie na niego zalapal, choc w zapisach raz podaja gorna granice wiekowa jako 12 lat, a raz jako 13. Z drugiej strony, nikt w sumie tego nie sprawdza, wiec na upartego moze jeszcze na wiosne Nik bedzie chcial. ;) Poniewaz rower najwygodniej przetransportowac na pace auta M., wiec spytalam malzonka czy jedziemy razem. Zaproponowalam tez, ze moge wziac Mlodszego sama, tylko jego samochodem. Jakos nie chcial. ;) Za to zaczal zrzedzic, ze dzien wczesniej musial odebrac Bi z treningu, dzisiaj klub Kokusia i drugi dzien nie moze nic zrobic przy skladziku pod tarasem. Umarudzil sie strasznie. Ewidentnie chlop nieprzyzwyczajony zeby dopasowywac grafik do zajec dzieciakow... Wiadomo, zawsze ogarniam i jezdze ja. :/ Dla mnie to nie problem, ale M. jak raz na ruski rok musi gdzies zawiezc lub odebrac Potworki, to zzyma sie jakby cale zycie biegal za sprawami dzieci! :/ Ale kiedy powiedzialam ze kolejnego dnia nie dzieje sie juz nic specjalnego wiec bedzie mial okazje cos porobic, to stwierdzil, ze pewnie mu sie nie bedzie chcialo. Kurtyna. :D

Banda wraca z przejazdzki po wertepach. Nik w koleczku ;)

Bi miala tego dnia wyjazdowe zawody, wiec spodziewalam sie ze spokojnie wrocimy z Kokusiem do domu i potem po nia pojade. Tymczasem nagle napisala ze juz wracaja. Te zawody nie byly zbyt daleko, wiec nie bylam pewna czy uda nam sie dojechac na czas pod szkole. Napisalam do panny ze jakby dojechala pierwsza, to niech wskoczy na rower i pojedzie do domu. Nie byla zachwycona. :D Ostatecznie jednak to my zajechalismy pod szkole kilka minut przed nia. Myslalam ze wrzucimy jej rower na pake, ale niespodziewanie Nik (jakby nie mial dosc jazdy na rowerze) oznajmil ze wroci do domu na jej rowerze. No skoro chcial, to czemu nie... ;) W domu mielismy juz spokojny, leniwy dzien, z racji ze w srody Nik nie jezdzi na basen.

Czwartek zaczal sie dla rodzicow jak zwykle, czyli zwlec sie z lozek o brutalnych godzinach i do roboty. Dzieciaki (szczesciarze) mialy wolne z okazji kolejnego zydowskiego swieta - Yom Kippur. :) Ten rok szkolny w ogole idzie narazie tak, ze zalamac sie mozna. Caly czas jakies przypadkowe dni wolne lub skrocone lekcje. Od poczatku (a zaczeli w ostatni tydzien sierpnia) mieli tylko jeden pelny tydzien lekcji. I jak te dzieciaki maja sie wdrozyc w rutyne?! W kazdym razie, odbebnilam swoj dzien, a potem wpadlam do chalupy, zgarnelam potomstwo i pojechalismy na zakupy. Na piatkowe popoludnie mialam plan i wolalam walnac sie do lozka jak najszybciej, wiec stwierdzilam ze wole na zakupy pojechac w czwartek. Nie mowiac juz o tym, ze dzieciaki sa z jakiegos powodu strasznie chetne zeby jechac ze mna. Pojechalismy wiec, po powrocie oni wniesli torby, ja je rozpakowalam, po czym padlam do lozka. Obudzilam sie kiedy pora byla zawiezc Bi na trening. Okazalo sie, ze w czasie kiedy spalam, Nik zdazyl pojechac na przejazdzke rowerowa z kolega, a pozniej jeszcze do biblioteki. Przywiozlam corke i zabralam sie za domowe porzadki oraz pranie. Jeeej. :/ Kiedy przyszla pora szykowania sie na trening, Nik oznajmil ze kreci go w nosie i ma dziwne uczucie w gardle. Szczerze, to pomyslalam ze albo chce sie wymigac od treningu, albo to po jezdzie na rowerze, bo tego dnia bylo dosc chlodno. Pojechal jednak bez protestu, choc potem cos tam narzekal ze czuje sie gorzej. Zmierzyl nawet temperature, ale ta okazala sie w normie. Polecilam mu zeby obudzil nas jakby sie w nocy gorzej poczul i zeby sprawdzil temperature rano, po czym poszlam spac. Wstalam oczywiscie o polnocy i poszlam sprawdzic jak sie dziecko czuje. Niestety nie spalo, twierdzac ze zle sie czuje i nie moze zasnac. Dotykam czola - gorace. Super... Nawet nie chcialo juz mi sie mierzyc mu temperatury; dalam mu tylko tabletke i powiedzialam zeby nie szedl do szkoly.

W piatek oczywiscie nocna zmiana, gdzie niestety utknelam nieco dluzej bo chcialam sobie przygotowac papiery na weekend i dla pomocnika, ktory mial przyjechac w poniedzialek. Niestety, zbiesila sie drukarka, bo po pierwsze, nie chciala wydrukowac 8 kopii, tylko musialam klikac po jednej, a po drugie, w ustawieniach poprzestawial sie rozmiar papieru i drukowalo mi malutki prostokad na srodku, zamiast pelnej strony. Myslalam ze ogarne to w kilkanascie minut, a meczylam sie prawie godzine i ostatecznie przygotowalam tylko papiery na weekend... Wrocilam do domu, gdzie zastalam syna ze stanem podgoraczkowym, wiec dalam mu sniadanie, tabletke i polozylam sie spac. Niestety, przyszla pora roku, gdzie naokolo ciagle ktos bedzie dmuchal liscie. Kilka domow dalej wlasnie ktos zaczal je dmuchac, ale w taki irytujacy sposob, ze kilkanascie minut dmuchania i potem chwila ciszy. Pozniej znow dmuchanie i ponownie cisza... Przebudzalam sie za kazdym razem kiedy zaczynali! Nie mowiac juz o tym, ze musialam przez nich zamknac okno w sypialni, a znow przyszlo ocieplenie i zrobilo sie strasznie goraco. :/ No i nie moglam spac niewiadomo ile, bo na pozniejsza czesc piatku mialam plany. O tym jednak juz w kolejnym poscie, bo padam na pyszczek i pora isc spac. Niestety nie dane mi jest cieszyc sie wolnym weekendem...