piątek, 18 lipca 2025

Lato sobie plynie...

Wieczor z zeszlego piatku zostawilam sobie na kolejny post, bo to byl jeden z rodzaju tych przelomowych dla naszej malej rodzinki. Jak co roku, zaraz po dlugim lipcowym weekendzie, w naszym miasteczku odbyl sie festyn, ktory ma na celu zbiorke pieniedzy na lokalna stacje strazy pozarnej. Czwartek same karuzele oraz zarlo, w piatek na koniec fajerwerki, a w sobote przed festynem parada. Tyle juz lat jezdzilam tam z Potworkami, nieraz we wszystkie trzy dni... Nie w tym roku. Nadeszla ta przelomowa chwila, kiedy zarowno Bi oraz Nik stwierdzili, ze chca jechac, ale z kolegami, nie z mama. Juz w zeszlym roku Starsza oznajmila ze bez kolezanek wiecej nie pojedzie, a w tym nawet Mlodszy sie skrzywil na propozycje jazdy ze mna. :( Oboje maja juz jednak teraz telefony, wiec Bi w mig skrzyknela swoja stala grupke, ale Nik mial problemik bo nie jest az tak towarzyski. Najlepszy kolega akurat wyjechal, a drugi spedza cale wakacje u rodziny w Turcji. Juz wydawalo sie, ze bedzie musial zrezygnowac lub jednak pojechac z mamusia (tudziez z siostra, choc tu oboje byli na "nie"), ale udalo mu sie umowic z trzecim. Po raz pierwszy wiec, odkad zaczelismy jezdzic na ten festyn, sluzylam tylko za szofera. Oczywiscie nasluchalam sie od M., ze powinnam z nimi zostac, ze tyle ludzi, ze cos sie moze stac, ktos ktores porwac, itd. Na szczescie Potworki sa juz takie duze, ze same wyklocaly sie z ojcem ze w ich wieku z mama to obciach (chlip), wiec widzial ze to nie moje widzimisie. Co nie przeszkadzalo mu gderac. Najwiekszym argumentem bylo, ze jego rodzice nigdzie nie puszczali. No swietnie, a potem jego brat wymykal sie przez okno zeby jechac na impreze. :/ Moja matka za to nie puszczala mnie z moimi kolezankami, ale wrecz wypychala z towarzystwem, ktore sobie umyslila, a ktorego zazwyczaj albo dobrze nie znalam, albo za nim nie przepadalam. W rezultacie do czasow studiow tez wlasciwie nigdzie nie wychodzilam. Nie mam jednak ochoty wlasnych dzieci trzymac uwiezionych w domu. Oczywiscie wszystko w granicach rozsadku. ;) Malzonek przestal zrzedzic dopiero, kiedy oznajmilam, ze skoro tak sie boi, to niech z synem jedzie. Rozchodzilo sie bowiem glownie o Kokusia. Bi juz tyle razy gdzies sama byla z dziewczynami, ze M. chyba zaakceptowal ze to juz panna, a poza tym kolezanki ma rozsadne. Jakos na taka propozycje od razu sie przymknal. ;) W kazdym razie, oboje umowili sie z kolegami oraz kolezankami na 19. Do nas dolaczyla jeszcza sasiadka, bo (a to niespodzianka! :D) jej rodzice byli gdzies umowieni. Przywiozlam mlodziez na festyn i stwierdzam, ze my z M. jednak jestesmy nadopiekunczy. ;) Ulica z obu stron zostala zamknieta, wiec na miejsce trzeba bylo kawalek dojsc. Zaparkowalam i pomaszerowalam z dzieciakami. Przed wejsciem na festyn czekal juz kolega Kokusia. Na moje pytanie o rodzicow, oznajmil, ze tata musial jechac. Zostawil wiec dzieciaka samego i tyle. 

Tak, kolega w tym samym wieku co Nik :D

Nik z kolega polecieli sie bawic, a ja stwierdzilam ze poczekam z dziewczynami na reszte z ich grupy. Okazalo sie, ze oboje rodzicow po prostu wyrzucili dziewczyny przed zamknieta ulica i potem juz same musialy dojsc na miejsce. Co lepsze, odbieralam ich o 22, a jednej rodzice polecili wyjsc poza zamkniety teren, przejsc przez most nad rzeka i jeszcze kawalek do punktu spotkania. :O Bylam w szoku, bo nie chcialabym zeby Potworki lazily po ciemku, nawet pomimo tego (a moze zwlaszcza) ze tlumy ludzi wracaly w roznych kierunkach po pokazie fajerwerkow. Tak czy siak, po odwiezieniu mlodziezy, wrocilam do domu gdzie na glos ubolewalam nad obcinana pepowina, a M. nie omieszkal fuknac kolejny raz, ze powinnam raczej martwic sie ze cos im sie stanie. Zgrzytnelam zebami i ponowilam sugestie zeby pojechal na festyn i chodzil za synem. Udalo nam sie jednak jakos mocniej nie poklocic. ;) Malzonek pracowal kolejnego dnia, wiec poszedl spac o swojej normalnej porze, choc nie mogl sie powstrzymac i musial ciezko westchnac ze nie bedzie mogl zasnac, bo martwi sie o dzieci. Mialam ochote czyms w niego rzucic. :D Byl piatek, wiec po calym tygodniu wstawania rano, czulam sie naprawde zmeczona, a tu nie moglam siedziec w pizamie i ziewac, tylko zerkac na zegarek. Wyjechalam 20 minut przed czasem, bo nauczona doswiadczeniem, wiedzialam ze znalezienie miejsca parkingowego bedzie graniczylo z cudem. Tak jak sie obawialam, sporo czasu krazylam, zastanawiajac sie czy moje, niemale niestety, auto wcisnie sie w ten czy tamten kat trawnika czy chodnika, nie blokujac wyjazdu innym samochodom. W koncu zaparkowalam i ruszylam ku festynowi. Fajerwerki walily mi nad glowa, ale bylam w polowie drogi kiedy pokaz sie skonczyl i zaraz dostalam sms'a od Kokusia, z pytaniem gdzie jestem. Kiedy doszlam, okazalo sie ze kolege juz zabrali rodzice i Nik zostal sam. Super. Chwile poszukalismy dziewczyn, choc nie byly daleko, tylko w tlumie ciezko sie odnalezc.

Festyn najfajniej wyglada w nocy

Tak jak wspomnialam, jedna musiala dojsc do rodzicow i w pierwszej chwili stwierdzilam, ze nie puszcze dzieciaka samego. Okazalo sie jednak, ze ma do przejscia naprawde spory kawalek i to w kierunku przeciwnym do mojego auta, wiec odpuscilam sobie. Poprosilam tylko zeby wyslala Bi sms'a ze bezpiecznie odnalazla rodzicow, bo bede sie martwic. Potem zabralam moja trojke (bo sasiadke tez odwozilam) i ruszylismy spowrotem. Baaardzo wolno, bowiem centrum jest raczej niewielkie i ciasne, a wszyscy wracali po fajerwerkach do domu, wiec cala okolica calkowicie sie zakorkowala. Zamiast w 10 minut byc w domu, jechalismy ponad pol godziny. :O No ale jakos sie stamtad wydostalismy, odwiezlismy sasiadke i wrocilismy do wlasnego domku, wszyscy cali i zdrowi i nikt nie porwany. :D

Sobota, 12 lipca to oczywiscie odsypianie trudow tygodnia. ;) Malzonek rano pracowal, ale ja obudzilam sie po 9, a potem jeszcze dobudzalam sie w lozku, wiec wstalam dopiero okolo 10. Bi juz byla na nogach, Nik jeszcze dosypial, czyli po staremu. ;) Dzien zlecial w sumie leniwie. Pranie, zmywarka, jakies pomniejsze porzadki. Malzonek mial w niedziele wolne, wiec w sobote nie jechalismy na msze, co dalo calkowicie luzny dzien, bez patrzenia na zegarek. Po poludniu wreszcie zabralam sie za to, co przez wyjazdy odkladalam juz kilka razy, czyli posianie groszku. Jesli pamietacie, to od dwoch lat nie sieje go bezposrednio do gruntu, bo nasiona zostaja wyzarte przez ptaki. Swoja droga to nie wiem skad one wiedza, ze akurat groch jest posiany, bo innych nasion nie ruszaja. :/ W kazdym razie, groszek kielkuje i rosnie szybko, wiec nie chcialam ryzykowac ze przed ktoryms z wyjazdow nie zdaze go przesadzic do warzywnika i potem bedzie dlugi i poplatany. Wtedy ciezko go rozplatac, a lodyzki sie lamia. Rok temu to przechodzilam i w tym uparlam sie, ze zrobie to jak bedzie nadal malutki. Planowalam pogrzebac sobie w ziemi sama i potraktowac to jako forme relaksu. Niestety, najpierw przyfilowala mnie Bi, a potem Nik i uparli sie "pomagac". Oczywiscie to juz nie kilkulatki i faktycznie potrafia cos zrobic, ale mimo wszystko szlo im wolniej niz zrobilabym to sama. ;)

Ogrodnik

Najpierw posadzilismy 3 tacki grochu, a potem Nik przypomnial sobie o otrzymanych (rok temu ;P) nasionach meksykanskiego slonecznika. Coz, zobaczymy ile tego wykielkuje. ;) Poznym popoludniem upieklam chlebek bananowy, bo znow mialam banany w brazowe kropki. Wolalabym cos innego, ale coz, trzeba je bylo zuzyc... Wieczor zas oznaczal juz kanapowanie na calego.

W niedziele pospalismy tylko troche dluzej niz zwykle, bo na 9:30 jechalismy do kosciola. O dziwo nawet Nik wstal na czas, co jest nie lada wyczynem, bo w wakacje siedzi wieczorami minimum do polnocy. Rano malzonek wstal pierwszy, stwierdzil ze sie ochlodzilo i pootwieral okna. W zasadzie fajnie bylo troche przewietrzyc, bo tak naprawde to wlaczylismy klime od razu po powrocie z kempingu i chodzila caly tydzien. Szkopul w tym, ze M. otworzyl okna na dole, wpuszczajac wilgoc, za to na gorze nadal bylo na tyle duszno, ze klimatyzacja sie wlaczyla, bo czujnik jest wlasnie tam. Pospiesznie polecial ja wylaczyc, okazalo sie to jednak bez sensu, bo choc temperatury nie byly powalajace (okolo 27 stopni), to wilgotnosc powietrza nadal trzymala sie wysoko i juz o 11 rano Potworki narzekaly ze jest goraco i sa cale spocone. Rodzice sa jakos bardziej wytrzymali, ale okolo 15 i my stwierdzilismy ze nie ma co sie meczyc i ponownie klime wlaczylismy. Zaraz po powrocie z kosciola, napisalam do taty ze moze wpadac na kawe, z czego oczywiscie chetnie skorzystal. Malzonek za to, z racji ze mial wolne, przebral sie w sportowe ciuchy i zrobil sobie marsz po osiedlu, a po powrocie wzial prysznic i polozyl sie na drzemke. Dziadek zjadl obiad, deser, wypil dwie kawy i pojechal. Ja "bawilam" sie w pranie i odgruzowywanie, az wstal M., narzekajac ze teraz pewnie wieczorem nie bedzie mogl spac. No sorki, ale czyja to wina? :) W ktoryms momencie usiedlismy na chwile razem na kanapie i gadalismy o pierdolach, a za oknem, na ulicy ktos przejechal na elektrycznej hulajnodze. Skomentowalismy, ze strasznie teraz tego duzo jezdzi, a po kilku sekundach M. dostal telefon od chrzestnego dzieciakow. Wystraszylismy sie, ze cos sie stalo, bo zwykle nie dzwoni na pogaduchy. Tymczasem okazalo sie, ze to on i jego dziewczyna wlasnie przejechali tymi hulajnogami! I pyta czy moga na chwile zajechac, bo akurat byli na wycieczce szlakiem rowerowym obok naszego osiedla i postanowili sprawdzic czy jestesmy w domu. :D Nie chcieli wejsc, tylko chwile postalismy, pogadalismy i podziwialismy nowy sprzet. Troche sie potem z M. dziwilismy, bo oni od lat maja elektryczne rowery, wiec nie wiem po co im jeszcze hulajnogi do kompletu. No ale sa dorosli, wiec jak maja taka potrzebe, to czemu nie. ;) Potworki oczywiscie byly zachwycone, szczegolnie Nik, ktory meczy nas o taka hulajnoge od dluzszego czasu. Uwazamy jednak, ze nie jest to sprzet zupelnie bezpieczny (co chrzestny zreszta potwierdzil), a poza tym jestem zdania, ze dzieciak powinien sie ruszac, uzywac nog, a nie stac kolkiem na pojezdzie. ;) A. zaproponowal ze moga sie przejechac, z czego oczywiscie chetnie korzystali.

Mlodszy rusza

Bi wygladala na lekko niepewna, ale Nik stanal i pojechal, jakby robil to od lat. On to ma jednak dryg do takich rzeczy. :D

Starsza wrocila duzo szybciej niz brat

Oni ruszyli w dalsza droge, a my wrocilismy do chalupy na dalsze niedzielne lenistwo. Dopiero pod wieczor trzeba sie bylo rodzicom niestety szykowac na powrot do kieratu. ;)

Poniedzialek rozpoczelam po 5 rano, zebralam sie i do roboty. Tam, jak to w poniedzialki, problem problemem gonil problem. ;) Kiedy moj szef dojechal okolo 9 rano, az mu wspolczulam, bo na dzien dobry zostal zasypany wiesciami, ze to sie popsulo, tamto nadal szwankuje, cos jeszcze nie wyszlo... ;) Chlop oczywiscie taki "ogarniety", ze spytal czy wyslalam mu juz drugi egzamin, a przeciez sam mnie poganial w piatek zebym zrobila to tamtego dnia! :O Po sekundzie olsnilo go, ze przeciez juz go dostal... Cudow sie nie spodziewalam, ale o dziwo udalo mu sie go sprawdzic w poniedzialek. Kolejny cud to taki, ze nie odnalazlam tylko 3 bledow.  ;) W tym jeden mi jednak zaliczyl, bo po przepatrzeniu papierow stwierdzil, ze gdyby nie mial go na liscie, to tez by sie nie domyslil, ze czegos brakuje. Z jeszcze jednym tez nie do konca sie zgadzam, bo w instrukcji na dokumencie nie bylo na ten temat ani slowa, a przepisu, ktory (podobno) o tym mowi nie mialam w tej czesci szkolenia. Ciezko zaznaczyc blad, o ktorym nie wie sie, ze jest bledem. ;) Ogolnie jednak poszlo mi duzo lepiej niz sie spodziewalam. Gorsza wiadomoscia tego dnia bylo to, ze na kolejny dzien wyznaczyli meeting. Nie dosc ze wiadomosc z dnia na dzien, to godzina oczywiscie... 4:30 rano! :O Pogoda tego dnia byla pochmurna i potwornie duszna, ale nie padalo az do godziny 14, czyli prawie kiedy mialam wychodzic z pracy. Jak to u nas bywa, przez reszte popoludnia co chwila przechodzily letnie burze, strasznie gwaltowne, z ulewnymi deszczami, ale trwajace kilkanascie minut, po czym na kolejny kwadrans wychodzilo slonce. Pojechalam do domu, zgarnelam corke i popedzilysmy na zakupy. Zeby nie musiec jezdzic potem po bubble tea, po drodze z pracy zajechalam kupic dzieciakom nowy napoj Sabriny.

Wzielam tez sobie, ale chyba pierwszy i ostatni raz, bo choc nie jest zle, to tylka tez zbytnio nie urywa ;)

Musze przyznac, ze w miare to smaczne, tylko pianka potwornie slodka. ;) W drodze do sklepu zaczelo lac tak, ze auta praktycznie stawaly bo widocznosc byla zerowa. Zastanawialysmy sie czy nie przeczekac w aucie, ale ostatecznie przebieglysmy przez parking. A kiedy 40 minut pozniej wychodzilysmy, swiecilo slonce i wszystko parowalo tak, ze moje okulary kompletnie zaszly mgla. Zanim dojechalysmy do domu ("az" 11 minut drogi) znow zaczelo kropic. Tak to wyglada w Nowej Anglii o tej porze roku. :D Za to Potworkom sie upieklo, bo z powodu pogody odwolali trening. Ostatnio ciagle cwiczyli na basenie zewnetrznym bo na wewnetrznym zepsula sie grzalka i woda jest lodowata. A ze co chwila przechodzily burze, to zewnetrzny tez po poludniu zamknieto. Mielismy wiec niespodziewanie calkiem spokojny wieczor, choc nade mna wisialo widmo baaardzo wczesnej pobudki. Postanowilam isc spac o 21 zeby miec choc kilka godzin porzadnego snu, ale jak na zlosc, przewalalam sie z boku na bok i nie moglam zasnac...

We wtorek pobudke mialam juz o 3 nad ranem. Zaskakujaco czulam sie w miare wyspana, choc budzilam sie wiele razy, bo bylo mi za duszno mimo klimatyzacji, ktora w nocy wlacza sie znacznie rzadziej. W dodatku Potworki poszly spac duzo pozniej niz ja, wiec krecily sie po domu i co chwila budzilo mnie a to skrzypniecie drzwi, a to zapalane swiatlo... Za to wstawalam razem z malzonkiem, ktory wydawal sie strasznie ucieszony ze ma poranne (nocne?) towarzystwo. ;) Szykowanie poszlo jak zawsze, tylko dla odmiany po ciemku. Kiedy zeszlam na dol, Oreo czatowala przy drzwiach, wiec je otworzylam. Po dlugim zastanawianiu sie, wyszla. Zanim jednak sama wyruszylam, zauwazylam ciemny ksztalt na tarasie. Otworzylam drzwi, a kot wpadl pedem do chalupy. Nie wiem co ja tak wystraszylo, ale przyznaje, ze mialam obawy przed otworzeniem garazu. Ostatecznie nacisnelam guzik, po czym migiem wskoczylam do auta i na szczescie nic mnie za nogawke nie chwycilo. :D Do roboty dojechalam akurat na poczatek meetingu, ktory potrwal zawrotne... pol godziny. Ech... Zreszta, widzialam ze z dokladnie tego juz jeden z managerow szkolil osoby na miejscu dzien wczesniej. Nie mam pojecia po cholere zwolywali meeting. Po jego zakonczeniu otworzylam w koncu laptoka, gdzie znalazlam kolejny egzamin od szefa. Tym razem czeka mnie dlugie sprawdzanie, bo choc zalacznikow jest, jak w poprzednich, szesc, to jeden ma 16 stron, a inny... 44. A wszystko trzeba sprawdzic strona po stronie. :O Przez reszte dnia (co chwila robiac sobie przerwy bo mozg mi parowal) czytalam przepisy, gdzie do jednego z zalacznikow musialam najpierw odszukac ten z odpowiednimi informacjami. Zajelo mi to sporo czasu, bo okazalo sie, ze nie mialam tego na szkoleniu, a wiec rowniez na liscie dokumentow. Nie wiem czy to nie jakas pomylka, ale ze wpisuje sie tematycznie mniej wiecej w ten egzamin, wiec zakladalam ze musze to jakos ogarnac. Samych zalacznikow jednak juz tego dnia nie ruszylam. Wolalam zaczac na spokojnie kolejnego dnia. Dodatkowo, szef dal mi kilka dokumentow do schowania w odpowiednie szufladki oraz foldery. Zaleta przyjazdu o 4:30 do pracy bylo to, ze juz o 12:30 moglam wyjsc. Juz dzien wczesniej napisalam do Potworkow, ze to swietna okazja jesli chcieliby pojechac nad jezioro (bo we wtorki nie jezdza na basen) z jakas kolezanka czy kolega, wiec niech sprobuja sie z kims dogadac. Tym razem nawet Bi miala problem, bo dwie kolezanki nie odpowiadaly, jedna miala polkolonie, a ostatnia moglaBY jechac, ale ja celowalam w godzine 14, a ona na 17 miala trening pilki noznej, wiec troche malo czasu. Jej mama zaoferowala jednak, ze moze zawiezc dziewczyny okolo 11:30, po meetingu, bo pracuje z domu. Bi nie trzeba bylo dwa razy namawiac. :) Nik oczywiscie zadnego kolegi nie znalazl, bo jedyny, ktory byl na miejscu, to ten z festynu, a tu stwierdzil ze dopiero co sie widzieli. Jakby to byl problem. ;) Ostatecznie postanowil pojechac i poplywac na kajaku oraz polowic ryby. Od rana pisalam do Starszej, przypominajac zeby wziela kase na jakies jedzenie, wypozyczenie deski, zeby spakowala wode i posmarowala sie kremem ochronnym. Ostatecznie, kolezanka podjechala po nia dopiero przed 12, bo mamie przedluzylo sie spotkanie. Ja dojechalam do domu tuz przed 13 i niespodzianka, bo Nik stwierdzil ze on w sumie nie ma po co tam jechac. :O Powiedzialam mu, ze nie musi, ale jest lato, 32 stopnie i najfajniejsze miejsce w taka pogode to jakas woda. Co prawda w domu klimatyzacja, wiec upalu nie czuc, ale ile mozna siedziec w 4 scianach i grac naprzemian na kompie i telefonie? ;) W koncu kawaler uznal, ze wlasciwie to moze pojechac. ;) Szybko spakowalam torbe, przebralismy sie, posmarowalismy kremem i pojechalismy. Na miejscu Bi niestety znalezlismy we lzach, bo okazalo sie ze zgubila zegarek. Elektroniczny, laczacy sie z telefonem, ktory kupila sobie rok czy dwa temu za wlasne pieniadze. Problem w tym, ze odpial jej sie (lub pekla opaska) kiedy skakala z pomostu na gleboka wode. W tym miejscu jest naprawde gleboko, woda ciemna i nie ma szansy go nawet zobaczyc, a co dopiero wylowic. :( Panna co chwila poplakiwala, choc obecnosc kolezanki troche poprawiala jej humor i chwilami nawet niezle sie bawila.

Ida, pannice dwie ;)

Zaraz po przyjsciu okazalo sie, ze dziewczyny juz zglodnialy, a ze ja tez po pracy nic nie jadlam, to poszlismy do budki kupic jakies zarelko. Pozniej juz mlodziez plywala, skakala z pomostu, itd. Mama odebrala kolezanke o 15:30 i Bi, nieco osamotniona, polozyla sie na reczniku z ksiazka, zas Nik poszedl poplywac na desce (dziwne, ze nie na kajaku). 

Z rozpedu na deske :)

Starsza nie chciala, ale juz po chwili zrozumiala ze w taka pogode jednak najlepiej jest w wodzie (ja sama plywalam 3 razy, bo co wyschlam, pot zaczynal ze mnie leciec ciurkiem). Kiedy Nik wrocil, oboje kontynuowali plywanie. W koncu zasugerowalam, ze jesli Mlodszy faktycznie chcialby pozarzucac wedke, to juz czas, bo niedlugo trzeba sie bedzie zbierac. Poszlismy wiec wzdluz jeziora w spokojniejsze miejsce. Najpierw na brzeg, pozniej na pomost.

Czy tam nie jest pieknie?

Niestety, gdzie by nie zarzucal, zawsze haczyk gdzies mu utykal, albo przyciagal kupe wodorostow. Musialby chyba lodzia na srodek jeziora wyplynac... Do domu wrocilismy dopiero tuz przed 18, wiec spedzilismy tam wiecej czasu niz przewidywalam. Najsmieszniejsze, ze Nik na poczatku wcale nie jechal z entuzjazmem, ale wieczorem dziekowal mi, ze go tam zabralam i ze tak swietnie sie bawil. ;) Po powrocie czasu bylo juz oczywiscie niewiele. Tyle, zeby wziac prysznic i szykowac sie na kolejny dzien w pracy.

Sroda to juz pobudka o normalnej porze. Zwykle po wylaczeniu budzika leze jeszcze pare minut probujac sie dobudzic. Tego dnia nie bylo mi dane, bo jak tylko sie przebudzilam, uslyszalam z dolu popiskiwanie i skomlenie Mayi - niezawodny znak, ze pies chce wyjsc i to w trybie pilnym. :) Zerwalam sie, bo ostatnie na co mam ochote o 5 rano, to sprzatac po problemach zoladkowych psiura. Swoja droga to ciekawe co ja tak nagle przypililo, bo wypuscilam ja wieczorem o 22, a M. wstawal o 3 i wtedy jakos nie domagala sie wyjscia... Oreo za to jak wyszla wieczorem, to malzonek ja wpuscil, a kiedy ja sie krecilam po domu, spala w najlepsze na dywanie u gory i ani myslala wylazic spowrotem. ;) W pracy na dzien dobry dostalam "radosnego" maila, ze w kolejny wtorek znow mamy meeting o 4:30 nad ranem. O matulu... :D Poza tym wreszcie zjawila sie dziewczyna z Vegas, ktora niestety przekazala (miedzy wierszami), ze moj instruktor stamtad poszedl na jakies dluzsze zwolnienie. Obawiam sie wiec, ze kiedy juz zalicze obecny egzamin, moge znow utknac w martwym punkcie z treningiem. :/ Poza tym dzien zlecial mi glownie na tluczeniu papierow z egzaminu. Wyjsc musialam troche wczesniej, bo Bi byla na 15 umowiona do dentysty. Zalakowali jej ostatnie trzonowce i mam nadzieje ze dluzszy czas obejdzie sie bez ubytkow. Za to trzeba juz na powaznie rozejrzec sie za ortodonta... :/ Niemal doslownie za rogiem od dentysty znajduje sie kafejka z bubble tea, wiec podjechalysmy po napoje dla siebie oraz Kokusia. Wybralam earl grey, ktora juz kiedys pilam i mi smakowala, tym razem jednak cos bylo nie tak. Zamiast charakterystycznego smaku oraz zapachu owej herbaty, to mialo posmak... przypraw? Taki jakby korzenny. W kazdym razie mi nie smakowal. :( W domu obiad i troche pospolitego leniuchowania, a pozniej Potworki jechaly na basen. M. ich zawiozl, a ja w tym czasie poszlam sprawdzic jak ogorki. Znow sie, cholera, troche spoznilam i trzy byly juz nieco za duze do malosolnych. Pozostala garsc jednak spokojnie sie nadawala. Tyle, ze musze podjechac do supermarketu po korzen chrzanu. Koper tez mi niestety jeszcze nie kwitnie, ale trudno, dodam najwyzej lodyzki. Wrocil M. i zabralismy sie za pielenie kamykow wokol ogniska, bo chwasciory rosly tam po kolana. Pozniej chwycilam za plyn i popryskalam kostke z tylu, bo tam wiekszosc ukorzeniona jest w waskich szparach i wyrywa sie tylko lodygi, a reszta zostaje i odrasta. Ani sie obejrzalam, a musialam pojechac po Potworki. 

Na pierwszym planie moja gira, a na wprost glowa Kokusia :)

Tradycyjnie znalazlam ich na basenie zewnetrznym, w ktorym woda byla tak przyjemna, ze chwile usiadlam na brzegu i moczylam nogi. Po treningu podlac warzywnik (po pieleniu zapomnialam), kolacja i zaraz pora spania.

W czwartek pobudka, wyszykowac sie i do pracy. Poranek swistaka. :) W robocie juz niestety powtorki z rozrywki nie bylo, bo jak gdzies pisalam wczesniej, nagle strasznie chca przyspieszyc moje szkolenie. Nooo, moze nie "strasznie", bo w porownaniu z innymi firmami i tak zajmuje im to sporo czasu, ale jesli pomysli sie o tym co dzialo sie przez ostatnie dwa miesiace, to nagle wyrwali do przodu, ze hej! :D Najpierw zostalam zgarnieta na meeting o ktorym nawet nie dostalam powiadomienia, przy czym manager zdziwil sie ze nie jestem na liscie. Zaraz po meetingu wyslal mnie oraz kierowniczke laboratorium zeby przeprowadzic inspekcje pomieszczen. Zla bylam, bo przeciez pracuje nad egzaminem, ale na szczescie trwala produkcja i szkolenie jakiegos laboranta, wiec udalo nam sie wejsc tylko do dwoch miejsc. Moj wlasny szef jednak nagle spytal czy od nastepnego dnia (!) moge zaczac przyjezdzac o 4 rano, zebym jak najwiecej czasu spedzala przygladajac sie zastepcom, ktorzy przyjezdzaja nam pomagac. Przepraszal, ze tak nagle, ale mimo wszystko, nie mogl jakos wczesniej pomyslec i mnie uprzedzic? Nikt nie powiedzial mi nic konkretnego, ale z garstki informacji, ktora posiadam, wyglada na to ze w tej chwili nie maja nikogo, kto by dalej mnie szkolil, wiec probuja to jakos poskladac za pomoca pojedynczych osobnikow. Instruktor z Vegas mowil ze nastepna bedzie mikrobiologia, wiec spieszylam sie zeby porobic wszystkie wirtualne szkolenia z tego rozdzialu. Teraz okazuje sie, ze jednak szef chce zebym jak najszybciej wypuszczala produkt, wiec pierwsze bedzie to. Super, bo tutaj wirtualnych szkolen praktycznie nie ruszylam i zostalo mi ponad... 70. :O W pracy zostalam nieco dluzej bo chcialam jak najwiecej odhaczyc z egzaminu, tyle ze co chwila przychodzila dziewczyna z Vegas, ktora chciala mi pokazywac to czy owo. Z jednej strony fajnie, ale z drugiej, wolalabym sie spokojnie skupic na jednej rzeczy. A tak to co ona przyszla, to sie rozpraszalam i potem pare minut zajmowalo zebym odnalazla wczesniejszy tok myslenia... Po pracy do chalupy gdzie jak zawsze zalamalam sie nad "dokladnoscia" potworkowego sprzatania. Mieli odkurzyc i pomyc podlogi na gorze. Tym razem pamietali o dywanach i nie pomineli przestrzeni pod komodami, ale! Pod zaslonka, ktora dotyka podlogi, znalazlam klebek kurzu, a na schodach nadal pelno kocich klakow. Ech, nie ma jednak jak wysprzatac samemu... ;) Przynajmniej Nik pamietal zeby rozladowac zmywarke bez przypominania. Popoludnie minelo szybko i na 18:30 Potworki pojechaly na basen. Bi jak zwykle cos tam wzdychala i zastanawiam sie jak to bedzie kiedy dolaczy do druzyny w high school, gdzie treningi ponoc sa 5 dni w tygodniu i na pewno duzo bardziej intensywne. Starsza co prawda twierdzi ze to nie o trening chodzi, tylko o to, ze nie ma w druzynie zadnej blizszej kolezanki, bo dziewczyny podobno przyjaznia sie bardziej miedzy soba, niz z nia. Coz... Z tego co wiem, to kolezanki z "liceum", ktore maja plywac, to tez nie sa zadne jej przyjaciolki. Czarno to widze, choc z drugiej strony, pewnie inaczej sie to odczuwa, kiedy zaraz po lekcjach caly zespol wsiadzie w autobus i pojedzie na trening. W kazdym razie, M. zawiozl dzieciaki, a pozniej ja ich odebralam.

Na koniec cwiczyli skoki - tu Bi

Po powrocie szybkie prysznice, kolacja, klapnac na doslownie pol godziny i zaraz do spania.

W piatek czekala mnie pobudka jeszcze wczesniejsza niz we wtorek, bo o 2:30 nad ranem. Niestety spalam ponownie kiepsko, bo najpierw nie moglam zasnac (sasiedzi puszczajacy muzyke na tarasie tez nie pomagali), a potem budzily mnie Potworki, ktore lazily w kolko do lazienki. Bi to pol biedy bo tylko skrzypiala drzwiami, ale Nik boi sie ciemnosci, wiec rozswietla lazienke, korytarz i swoj pokoj. Budzilo mnie wiec przy okazji swiatlo. :/ Wstac jednak nie bylo nawet jakos specjalnie ciezko, w czym wybitnie pomagala mysl, ze to ostatni dzien przed weekendem. ;) W pracy dosc szybko zostalam wzieta w obroty przez dziewcze z Vegas, ktore pokazywalo mi to i owo. Mielismy tez krotki meeting (o 4:30 rano, a jak!), o ktorym wczesniej nic nie wiedzialam. To juz druga taka "niespodzianka" w jednym tygodniu... Dwa razy spedzilam rowniez ponad pol godziny w laboratorum, przygladajac sie pracy faceta od kontroli jakosci. Po rozmowie z laborantami, nie tylko ja jedna mam wrazenie, ze moje szkolenie nabralo tempa. Inne osoby rowniez napomykaly ze nagle ciagle maja jakies nauki i dni leca im ekspresowo. Szef cos tam wspominal ze za kilka miesiecy maja otworzyc laboratorium przy innej "aptece" z sieci naszej firmy i chyba troche stad ten pospiech. On bedzie rowniez odpowiedzialny za owo laboratorium, czyli za zatrudnienie i wyszkolenie calej ekipy, wiec cos mi sie wydaje, ze chce miec nas tu juz z glowy. Nie mowiac o tym, ze w tej firmie powszechne jest wysylanie ludzi do pomocy oraz szkolen z jednej filii do drugiej, wiec moze mysli ze jak u nas bedzie mial wyszkolony komplet, to bedzie mogl przyslac kogos jako instruktora do tamtej. ;) A tak w ogole, to szefunio znow poganial mnie z egzaminem, wiec spieszylam sie zeby mu go oddac, ucieszyl sie ze tego samego dnia go sprawdzi i... nie sprawdzil. A raczej nie spieszyl sie, bo zapomnial ze tego dnia przyszlam o 4, wiec wychodzilam o 12... Super po prostu, zwlaszcza ze sam chcial zebym zaczela o tej porze... W kazdym razie, w przyszlym tygodniu bede miala troche luzniejsze dni. Mam co prawda towarzyszyc ponownie ludziom z kontroli jakosci, ale poza tym nie bedzie ani szefa, ani tej dziewczyny z Las Vegas, wiec nikt nie powinien mi zbytnio zawracac gitary... Pewnie wiekszosc czasu spedze na przerabianiu wirtualnych szkolen, zeby jak najwiecej ich miec juz z glowy. Szkoda ze wczesniej nikt nie powiedzial mi, ze zaczna mnie szkolic od zupelnie innej czesci. :/ Po pracy pojechalam jeszcze do jedynego (o ktorym wiem) supermarketu gdzie sprzedaja korzen chrzanu. Czas bowiem brac sie za malosolne. Ogorkow mam narazie tylko garstke, ale na 2 sloiki powinno starczyc. Popoludnie i wieczor uplynely na odpoczynku. Po tylu goracych, wilgotnych dniach, w piatek w koncu spadla wilgotnosc powietrza. Mimo ze nie bylo chlodno, bo jakies 27 stopni, ale bez uciazliwej duchoty wydawalo sie niemal rzesko. Skorzystalismy i poszlismy na rodzinny spacer, a potem juz przesiadywalam na zewnatrz, cieszac sie przyjemniejsza pogoda. W koncu tez mozna bylo wylaczyc klimatyzacje i otworzyc okna. :)

Milego weekendu!

piątek, 11 lipca 2025

Trzeci kemping w tym roku i pokempingowe dni

Czwartek, 3 lipca, mimo ze wzielam wolne z pracy, zaczelam wczesnie. Budzik nastawilam na 7, bo mielismy nadzieje wyjechac okolo 10 rano. Malzonek przebakiwal cos nawet o 9, ale wiedzialam ze na to nie ma szans, szczegolnie iz pojechal jeszcze na pare godzin do pracy i wrocil o 8:30. Wstalam, po mnie pomalu zwlekaly sie z lozek Potworki, a po sniadaniu i ogarnieciu sie, konczylam pakowanie. W zasadzie zostalo tylko jedzenie z lodowki (i lody z zamrazarki) oraz kosmetyki, ktore potrzebowalam jeszcze na rano i nie wiem dlaczego zajelo to tyle czasu. ;) Troche to oczywiscie wina tego, ze piec razy przegladalam jeszcze szafki, zeby upewnic sie, ze niczego nie pominelam, a kiedy wychodzilismy rowniez kilka razy obeszlam chalupe zeby sprawdzic czy na pewno wszystkie okna sa pozaslaniane. Mielismy dylemat co zrobic z Oreo. Glupio bylo mi ponownie prosic sasiadke ktora dopiero co opiekowala sie nia przez tydzien, kiedy bylismy w Las Vegas. Za to kolezanka Bi akurat rowniez wyjechala na dlugi weekend i Starsza przez dwa dni opiekowala sie ich krolikami. ;) Ostatecznie, poniewaz tym razem mialo nas nie byc tylko dwa pelne dni (oraz dwie polowki), stwierdzilismy ze moze zostac sama. Ja optowalam zeby zamknac ja w domu z zapasem jedzenia oraz wody, bo przeciez ma kuwete do dyspozycji. Malzonek wolal ja zostawic na podworku. Tu jednak powstal problem, bowiem za kazdym razem kiedy zostawialismy jej uchylony garaz a w nim jedzenie, wlazily don wszystkie sasiedzkie koty. Ostatecznie polaczylismy oba pomysly i zostawilismy jej uchylone drzwi tarasowe, ktore mozna blokowac zeby nie otwieraly sie szerzej. Szpara jest tak waska, ze czlowiek sie nie przecisnie, ale kot akurat da rade. Jednoczesnie chcielismy nieco ograniczyc ilosc wlazacego robactwa, wiec zostawilismy siatkowe drzwi zasuniete, ale na dole M. wycial cos na ksztalt klapki. Musimy jakos udoskonalic ten nasz "wynalazek", bo siatka jest lekka, wiec wiatr ja wygina i zostaja male luki, wiec trzeba ja czyms obciazyc. Poki co, przez kilka dni przed wyjazdem, probowalismy przyzwyczaic Oreo ze ma swobode z wychodzeniem i wchodzeniem. Okazalo sie, ze wyjscie z domu opanowala tego samego dnia (wiadomo, wieksza motywacja ;P), ale z wejsciem czaila sie i namyslala i do wyjazdu tylko raz udalo nam sie zaobserwowac, ze faktycznie sama wlazla do srodka. Pozostawalo liczyc na to, ze bedzie w stanie powtorzyc ten wyczyn. Jedna z kamer przenieslismy do kuchni i ustawilismy tak, zeby widziec jak kot wchodzi lub wychodzi. Niestety, okazalo sie, ze zupelnie go nie zlapala. :/ W kazdym razie, kiciul dostal dostep do chalupy, wielka miche zarcia oraz wody, dodatkowo miske wody na zewnatrz, a my w koncu wszystko popakowalismy i czas byl wyruszac. Tyle, ze jak juz mielismy wsiadac do auta, okazalo sie ze nie dziala... lodowka w przyczepie! :/ Malzonka trafil szlag, bo juz byl zestresowany podroza, a tu znowu jakis problem, zas ja zaczelam sie skrobac po glowie. Na ostatnim kempingu dzialala, dzien wczesniej M. pociagnal kabel z pradem do przyczepy wlasnie zeby wlaczyc lodowke bo dlugo sie schladza, i tez hulala jak zloto, wiec ki diabel?! Poniewaz na tym kempingu mielismy miec podlaczenie do pradu, wiec optowalam za tym zeby zostawic jak jest, liczac na to ze skoro w srodku wszystko zimne, to jakos dojedzie i sie tak szybko nie zepsuje. I kombinowac dalej na miejscu. No ale nie z M. te numery, bo jak humor mu sie popsul, to teraz ciskal sie i warczal na kazda delikatna sugestie. W koncu okazalo sie, ze trzeba bylo jakiejs sztuczki z akumulatorem z przyczepy. Tu tez sprzeczam sie z malzonkiem, bo on ten akumulator wiecznie rozlacza, a ma taki naprawde wypasiony, ktory trzyma moc kilka dni, bez doladowywania. Za kazdym razem jednak, kiedy podlacza przyczepe do pradu, lub stoi ona nieuzywana, M. akumulator odlacza. No i teraz okazalo sie, ze systemy w przyczepie roznie reaguja w zaleznosci czy jest on podlaczony, czy nie i nie ma znaczenia, ze na podroz lodowka miala dzialac na gaz, a nie prad. Tak czy siak, lodowke udalo sie wlaczyc i ruszylismy, choc juz z opoznieniem, bo zrobila sie 10:30. Po drodze mielismy niemozliwe korki i zatory i choc powinnismy jechac okolo 2.5 godzin, jechalismy ponad 3. Na miejsce dotarlismy jednak jeszcze przed 14, wiec uznaje to za sukces. Tego pierwszego dnia pogoda byla dziwna, bo bylo duszno i parno, ale jednoczesnie strasznie wialo. Kiedy dojechalismy, nadeszly ciemne chmury i bylam pewna, ze zanim sie do konca rozlozymy, lunie deszcz. Nic takiego sie jednak nie stalo, za to "sasiad" na kempingu przyszedl zeby nas ostrzec, ze trzeba uwazac, bo tego ranka przeszla tam jakas straszna wichura i ludziom pourywalo zadaszenia od przyczep. Faktycznie, ludzie naprzeciwko rozkrecali swoje zeby moc je poskladac i zamknac, a pozniej widzielismy jak ktos wyjezdzal, a caly szkielet zadaszenia mial pozwiazywany sznurkami, zeby sie trzymal kupy. Nasz kamper ma specjalny czujnik, gdzie zadaszenie samo sie zamknie przy wiekszych podmuchach i faktycznie - dwa razy w ciagu weekendu je rozlozylismy zeby dac sobie troche cienia i w obu przypadkach, po chwili sie zwinelo i zamknelo. Poniewaz rano zjedlismy tylko sniadanie, a zanim "rozbilismy oboz" bylo juz popoludnie i wszystkim burczalo w brzuchach, wiec M. wyciagnal grilla i upichcil miesko z warzywami.

Jak dobrze, ze to M. sie z tym bawi ;)

Zdrowo i pozywnie, choc dzieciaki krecily nosami. Oboje lubia papryke, ale stwierdzili ze wola surowa, a pieczarki Nik oznajmil ze lubi tylko w zupie grzybowej. :D Tradycja na tym kempingu jest wieczorny spacer po plazy nad rzeka. Tego dnia jednak M. stwierdzil ze mu sie nie chce, wiec poszlam sama z Potworkami. Z radoscia zanurzylismy stopy w cieplym piasku i ogolnie cieszylismy sie, ze znow jestesmy nad oceanem. Woda niestety byla tak lodowata jak zazwyczaj w tym miejscu. :D

Dobrze widzicie; Potworki obecnie wygladaja jak blizniaki :D

Wrocilismy na kemping, gdzie M. zdazyl rozpalic ognisko i siedlismy naokolo, probujac sie zrelaksowac. Pisze "probujac", bo skutecznie utrudnialy nam to male muszki, ktore gryzly jak szalone. Przyjezdzamy tam juz dziewiaty rok, a pierwszy raz mielismy z nimi taki problem. Muszki malusienkie, takie czarne przecineczki, a gryzly tak bolesnie i upierdliwie, ze nie dalo sie wysiedziec. W koncu zapadl zmrok i odpuscily, wiec jak na zawolanie... zaczelo kropic! :D Ostatecznie poszlismy do przyczepy i po chwili stwierdzilismy ze idziemy spac, bo rodzice zmeczeni byli po paru dniach w robocie.

Zapomnialam! Jestesmy w drodze na kemping, prawie dojezdzamy, kiedy dostaje sms'a od sasiadki. Niedzwiedz przewrocil smietnik, ktory przed wyjazdem wystawilismy na ulice!

Wyslala mi zdjecie - wielkie bydle...

No nie mial kiedy, skurczybyk! :O Na szczescie dopisala, ze pozbiera co wywalil. Nie wiedzialam jak jej dziekowac...

W piatek wszyscy pospalismy troche dluzej, choc M. wstal gdzies po 7, a Bi oraz ja przed 9. Myslalam, ze Nik pospi swoim (wakacyjnym) zwyczajem do 11, ale kiedy wszyscy zaczeli sie krecic, o dziwo wstal niedlugo po nas.

Nasza flaga idealnie wpasowala sie w swieto 4 lipca

Troche "zabawy" mielismy ponownie z przyczepa, bo poprosilam M. zeby wlaczyl ogrzewanie wody, chcialam sie bowiem umyc. Niestety, w tej przyczepie trzeba to zrobic od zewnatrz. Potem mozna juz ustawiac temperature wody itd. na panelu sterujacym. To znaczy mozna "by", bo nasz panel ponownie nie wyswietlal wszystkich opcji. A wlasciwie to opcje z ogrzewania wody w ogole z niego zniknely. To dopiero nasz drugi kemping z ta przyczepa, wiec nadal sie jej "uczymy". Na poprzednim nie mielismy podlaczenia do pradu, wiec myslelismy ze sam akumulator daje za malo mocy i przez to nie wszystkie opcje sie pokazuja. Tym razem jednak mielismy prad, a opcji nadal niet. Po dlugich kombinacjach, w koncu malzonek doszedl do tego, ze jednak akumulator musi byc podlaczony (a nie pisalam, ze on go ciagle odlacza? :O), ale jeszcze musial zresetowac panel i wszystkie opcje sie grzecznie pojawily. ;) Kiedy w koncu udalo sie umyc i wypic w spokoju poranna kawke, poszlam z dzieciakami na obiecana Bi plaze. Tym razem nasza miejscowka byla tak blisko wyjscia z kempingu, ze nie bylo sensu jechac na rowerach; wystarczyl krotki spacerek. Na plazy akurat trwal odplyw, wiec rozlozylismy lezak, Potworki rzucily deski i poszlismy po rozleglej plyciznie zeby sprawdzic temperature wody. Niestety, wystarczylo ze weszlam po kostki, a zdretwialy mi palce u stop. :D Dzieciaki usilowaly sie jednak zamoczyc, przy czym udalo sie tylko Bi.

Bi skacze przez fale, Nik zastanawia sie czy juz uciec, czy dac jeszcze wodzie szanse :)

Nie chciala jednak pounosic sie na desce, bo stwierdzila, ze jest na to za "stara". Tymczasem w wodzie sporo bylo doroslych oraz nastolatkow, ktorzy nie mieli takich obiekcji. :D Nik za to wszedl po kolana, po czym stwierdzil ze za zimno. Dolaczyl jednak do mnie kiedy spacerowalam wzdluz brzegu. Kiedy sie szlo, a woda byla plytka, jej temperatura byla nawet do wytrzymania. ;) Ostatecznie nawet Bi wyszla z wody i usiadla na lezaku czytajac. My z Nikiem pospacerowalismy, a potem przysiedlismy obok. Ja cieszylam oczy widokiem oceanu, Mlodszy uparcie sypal piachem na wszystkie strony. :D W koncu trzeba bylo wrocic, tym bardziej ze do maksymalnego odplywu zostalo 1.5 godziny, a z Kokusiem planowalismy pojsc "na kraby". Odpoczelismy troche w cieniu obok przyczepy, po czym ponownie ruszylismy na plaze, ale ta przy rzece, ze skalkami. Okazuje sie, ze na kraby trzeba miec w reku mnostwo sposobow. Rok temu odkrylismy, ze mnostwo ich zakopanych jest pod kamieniami. Tym razem jednak jakos niewiele bylo mniejszych glazow ktore daly sie przewrocic, a pod tymi, ktore udalo nam sie podniesc, bylo pusto. Jednego krabiszona znalazlam ja, zupelnym przypadkiem. Przejechalam siatka pod wodorostami, probujac je wyploszyc, a wyjelam ja z krabem w srodku. :D Przekonalismy sie przynajmniej, ze sa tam, tylko trzeba pogrzebac w brunatnicach. ;)

Tego juz znalazl sam

Ostatecznie Mlodszy znalazl jeszcze dwa i wrocilismy na kemping, bo syn zaczal narzekac ze jest glodny. Po obiedzie sporo leniuchowania, a poznym popoludniem poszlismy cala rodzina na spacer po plazy. Dlugo on nie potrwal, bo Maya dosc szybko zaczela przystawac i dawac do zrozumienia, ze konczy sie jej zapal do takiego brniecia w piachu. ;) 

"Domek" z drzewa wyrzuconego przez ocean :)

Po powrocie, chlopaki w koncu zlozyly wedke, ktora Nik dostal od chrzestnego na urodziny i poszly na lowy. Malzonek kiedys jezdzil z bratem na ryby, ale okazalo sie, ze musial sprawdzic w necie jak poprawnie zarzucac wedke. :D Ja w tym czasie zaproponowalam Bi gre w badmintona, zeby choc na chwile wyciagnac ja z przyczepy. Panna bowiem spedzila 90% kempingu czytajac w srodku ksiazki. ;) Kokusiowi tak sie spodobalo, ze pod wieczor wyciagnal na ryby i mnie. Chwile popatrzylam jak zarzuca i wciaga linke (przy haczyku nie ma splawika), ale te muszki wrocily i gryzly tak, ze czlowiek tylko sie ciagle oganial i potrzasal glowa, wiec w koncu ucieklismy na kemping. :) Posiedzielismy przy ognisku, a ze byl to 4 lipca, a wiec Independence Day, nad kempingiem rozstrzelaly sie fajerwerki. Popatrzylismy z ochami oraz achami i trzeba bylo sie klasc.

Na zdjeciach niestety prezentuja sie slabo

W sobote ranek zaczal sie podobnie jak dzien wczesniej. O dziwo, zadne z Potworkow nie wyrazilo checi zeby pojsc na plaze, wiec zostalismy przy przyczepie. 

Bylo goraco, a przez wiatr niestety zwinelo nam sie zadaszenie przy przyczepie. Na szczescie na naszej miejscowce mielismy drzewo

Troche przejsc sie z psem, troche pojezdzic na rowerze i czas plynal. 

Maya w pelni korzystala z kempingowego relaksu

Kiedy po poludniu nadszedl odplyw, poszlam z Kokusiem na skalki lapac kraby i o dziwo zabrala sie z nami tez Bi. Okazalo sie, ze dla Nika byl to polow zycia! :D Nie mam pojecia od czego to zalezy, ale kraby, zamiast jak zwykle chowac sie pod wodorosty lub zakopywac w piasku, biegaly po dnie i to naprawde spore sztuki!

Tym razem Mlodszy pamietal zeby zalozyc spodenki do plywania, wiec mogl wchodzic nawet na glebsza wode zeby lapac skorupiaki

Niektore, wywleczone na brzeg, klapaly groznie szczypcami i cieszylam sie, ze zaden nie zlapal Nika za palce. ;) W kazdym razie, Mlodszy byl zachwycony, bo wyciagal jakiegos doslownie co dwie minuty.

Po tym od razu widac, ze zadziorna sztuka ;)

Nawet Bi jednego zlapala, choc zwykle woli wyciagac takie maluszki, ktore nie maja do konca wyksztalconych szczypiec.

Szkoda, ze slabo go widac na tle skalek

Ciezko bylo Kokusia stamtad wyciagnac, ale jak na zlosc mielismy napiety grafik, bo na 16 jechalismy na msze. Mielismy wybor zeby jechac wczesniej do dalszego kosciola, albo do pobliskiej kaplicy, ale dopiero na 18. Ostatecznie wolelismy pojechac wczesniej, zeby skorzystac jeszcze potem z wieczora. Po mszy zatankowalismy na droge powrotna do domu, kupilismy po drodze pizze i wrocilismy na kemping. Tym razem Nik chcial isc porzucac wedka troche wczesniej, zanim muszki zaczna cie zjadac zywcem. Poszlam z nim zeby zobaczyc jak mu idzie. Zarzuca linke calkiem niezle (jak na moje niewprawne oko), ale nic nie zlapal. 

Mlody rybak

Wydaje mi sie, ze jednak lepiej miec zywa przynete oraz splawik, a nie tak zarzucac i wyciagac, zarzucac i wyciagac... Ale to moze kiedys. W koncu muszki znow zaczely atakowac, wiec potulnie wrocilismy na kemping, gdzie palilo sie juz ognisko. Tym razem niestety oboje Potworkow chcialo zagrac z matka w badmintona, wiec moje ramie dlugo nie dojdzie do siebie. I tak szczescie, ze byl wieczor i musielismy skonczyc, bo ciezko bylo dojrzec lotke. :D

Niedziela to niestety byl juz dzien wyjazdu. Szczerze, to mialam jakies zacmienie kiedy rezerwowalam ten kemping, bo planowo mial byc na 4 noce, a nie 3. Niestety, kiedy pozniej chcielismy dodac albo srode, albo poniedzialek, okazalo sie, ze nasze miejsce bylo zajete. No trudno. Kemping niby trzeba opuscic do 11, ale ze nastepni biwakowicze moga sie zjawic po 13, wiec zwykle sie nie spieszymy i pakujemy spokojnie i na luzie. Zwlaszcza, ze okolo 10-11, stacja zrzucania sciekow ma zwykle niemozliwe kolejki. Wstalam dosc wczesnie, zeby jeszcze moc spokojnie posiedziec z kawa zanim zaczne intensywne chowanie wszystkiego. Dzieki temu udalo mi sie zlapac oba Potworki spiace, bo zwykle Bi wstaje przede mna. 

Nik to niestety tylko niebieska kupka

Ranek minal wiec na luzie. Udalo sie przejechac na rowerach, Nik nawet pobiegl jeszcze na chwile na ryby (nic nie zlapal), a potem juz zabezpieczalismy wszystkie pierdoly na podroz i M. podczepial auto. Kiedy juz mielismy wszystko gotowe i malzonek odlaczyl przyczepe od pradu oraz wody, oczywiscie znow zbuntowala sie lodowka i nie chciala przelaczyc na gaz. Okazalo sie, ze M. ponownie zdazyl odlaczyc akumulator. Oszaleje kiedys z tymi jego dziwactwami i mania odlaczania. Oczywiscie to "nalecialosci" jego ojca, ktory wieczorami wylacza wszystkie swiatla w mieszkaniu i siedzi tylko przy ekranie telewizora, a kiedy wychodzi do kosciola to odlacza z pradu nawet rzeczony telewizor. Tylko ze tesc ma ponad 80 lat, a wiec "prawo" do jakichs bzikow, a M. nie ma jeszcze 50tki! :/ W kazdym razie, w koncu udalo mu sie lodowke wlaczyc, za to na zrzucaniu sciekow spedzilismy 20 minut, bo urzadzal jeszcze plukanie zbiornikow itd... Wreszcie ruszylismy do domu i o dziwo, mimo ze spodziewalismy sie sporego ruchu przez koniec dlugiego weekendu, nie bylo tragicznie, poza jednym, wiekszym korkiem juz prawie w chalupie. Dojechalismy tuz po 15 i na dzien dobry pomagalam M. wjechac pod dom. Odkrylismy, ze jeden ze stabilizatorow (takie nozki podtrzymujace przyczepe kiedy stoi, zeby nie bujala sie na boki) jest wygiety, wiec prawdopodobnie M. gdzies nim zahaczyl. Podejrzewalismy, ze musialo sie to stac przy wjezdzie lub wyjezdzie spod domu, tym razem jednak przyczepa wjechala gladko i nigdzie podwoziem nie przeorala. Ledwie udalo sie M. zaparkowac, a Nik juz stal obok i przytupywal niecierpliwie chudymi girkami. ;) W czasie drogi otrzymal bowiem zaproszenie od kolegi, zeby wpadl poplywac w ich basenie. Problem tylko w tym, ze oba stroje kapielowe Mlodszego byly na drugim koncu przyczepy, ta zas miala wsunieta jadalnie, a to oznaczalo ze nie ma przejscia. Dodatkowo, rower (na ktorym syn chcial pojechac) przypiety byl na pace ojcowego auta. ;) Malzonek zgrzytal zebami z irytacja, ale sciagnal mu rower, a potem wysunal jadalnie. Nik chwycil co trzeba, spakowal recznik oraz gogle i pojechal. My juz na spokojnie zabralismy sie za rozpakowywanie reszty, a Bi w miedzyczasie pobiegla wziac prysznic. Bylo ponad 30 stopni i powietrze jak w dzungli, wiec te kilka rundek do przyczepy zaowocowalo potem cieknacym po krzyzu. ;) Szybko tez okazalo sie, ze nawet po wzieciu letniego prysznica, czlowiek nie przestawal sie pocic. Trzeba bylo wlaczyc klime. Nik mial wrocic o 18, ale ublagal o jeszcze godzine. Na szczescie rodzice kolegi grilowali i poczestowali go hamburgerem, bo Mlodszy nie jadl nic od sniadania. :O Kiedy wrocil wzial szybko prysznic i kolejny kemping przeszedl do rodzinnej historii. Zostala tylko gora prania. :D A! Oreo przetrwala nasz wyjazd i choc kamery ani razu nie zlapaly jej wokol domu (naprawde obawialismy sie, ze cos ja zjadlo ;P), to sporo jedzenia z michy zniknelo, wiec jednak wchodzila i sie pozywiala. ;)

W poniedzialek wstac bylo oczywiscie ciezko, ale dal czlowiek rade, bo nie mial w sumie wyjscia. ;) W pracy cisza i spokoj, a poczatkowo nie bylo nawet mojego szefa. W koncu dojechal i niespodzianka, bo mojego egzaminu nadal nie sprawdzil! Oszalec mozna z jego tempem... Twierdzi, ze co sie za niego zabiera, to cos wyskakuje, no ale bez przesady. Z czterech dziewczyn, ktore byly w Vegas, dwie mialy ten pierwszy egzamin przerobiony, wiec juz w polowie czerwca bylam w tyle. One pewnie przerobily juz kolejny, a ja nadal nie mam sprawdzonego pierwszego. :/ Nie mowiac juz o tym, ze kiedys w koncu bede miala kontynuacje szkolenia i znowu spotka mnie obciach, bo bede sto lat za wszystkimi... :( W kazdym razie, z braku czegokolwiek lepszego, przerabialam kolejne wirtualne szkolenia, choc bez wiekszego entuzjazmu. Pogoda tego dnia byla przedziwna. Nadal potwornie duszna, ale wczesnym popoludniem poszlam na krotki spacer i bylo sucho. Kilka minut po powrocie, poszlam tylko do lazienki i nalac sobie wody, zerkam przez okno, a tam wszedzie mokro! Musiala przejsc krotka, ale bardzo intensywna ulewa! I tak juz bylo przez wiekszosc popoludnia. Kiedy wracalam do domu, naprzemian lalo tak, ze wszystkie auta na autostradzie niemal sie zatrzymywaly bo widocznosc spadala do kilkunastu metrow, po czym wychodzilo slonce, zeby za kilka minut znow lunac. Dojechalam do domu i myslalam, ze wyjde z siebie i stane obok. Mlodszy obudzil sie okolo 11, jak zwykle. Kiedy dojechalam, bylo grubo po 14, a panicz przyznal, ze poza kilkoma krakersami nic jeszcze tego dnia nie jadl! :O Jego tlumaczenie? "Nie byl pewnien, czy mleko jest jeszcze dobre". Oczywiscie ani nie posmakowal, ani nie napisal do mnie, a tak sie zlozylo, ze po przyjezdzie wylalam resztke z otwartej butelki, otworzylam swieza i ugotowalam sobie owsianke, wiec wiedzialam, ze nie jest zepsute. Pomyslalby jednak ktos, ze chrupki z mlekiem to jedyne co mamy w domu do jedzenia! :O Jesli Nik faktycznie obawial sie, ze sie zepsulo, to mial pelno innych produktow do wyboru. Ale lepiej nie jesc nic. :/ Wkurzylam sie, bo chcialam tylko zgarnac Bi i jechac na zakupy, a tu musialam jeszcze bawic sie w przygotowanie synowi jedzenia. Na szczescie z kempingu przywiezlismy sporo resztek z grilla i nie tylko. Nik zazyczyl sobie pizze, wiec szybko wrzucilam ja do air fryer'a, podalam mu i pojechalysmy z corka po zapasy spozywki. Pogoda nadal byla taka a nie inna, wiec w ciagu 10 minut jazdy zdazyl nas zlapac deszcz. Kiedy podjechalysmy pod sklep swiecilo slonce, ale pozniej, stojac przy kasie, widzialysmy ze leje jak z cebra. Zanim zaplacilam i zapakowalysmy zakupy, zdazylo sie przejasnic, choc duchota byla taka, ze okulary kompletnie mi zaparowaly i przez parking szlam po omacku. Po zakupach pojechalysmy jeszcze na bubble tea. Czasem trzeba sobie oslodzic powrot do kieratu. :D W domu oczywiscie wielkie rozpakowywanie toreb, a potem musialam wstawic pierwsze (i nie ostatnie :D) pokempingowe pranie. Niesamowite, ze z 3-dniowego wyjazdu przywozi czlowiek caly worek brudow... Pozniej byla chwila relaksu, az przyszla pora treningu dzieciakow. Malzonek zdecydowal sie pojechac na silownie, wiec nie musialam sie martwic o odbieranie Potworkow. Wypilam spokojna kawe, po czym wzielam sie za obiad na kolejny dzien, zeby zaoszczedzic troche czasu po pracy. Reszta wrocila, po kolacji ojciec poszedl spac, matka niedlugo pozniej i tylko mlodziez siedziala do oporu. ;)

Wtorek to ponownie dosc wczesna pobudka i do roboty. Tam w zasadzie bez zmian, poza tym, ze szef w koncu sprawdzil moj egzamin. Okazalo sie, ze dostal "sciage" z lista bledow i musial tylko odhaczyc te, ktore ominelam. Moje ego dostalo nieco po nosie, bo okazalo sie, ze pominelam az 8 z okolo 30. Co prawda z jednym sie nie do konca zgadzam, bo przepisy nie zawieraly na jego temat nic konkretnego, wiec trudno bylo podpiac to jako konkretny "blad", choc zauwazylam, ze cos jest nieteges. ;) Zas jeden byl w dolnej czesci kartki, jako "footnote" i nawet na niego nie spojrzalam, bo myslalam ze to tylko znak wodny! :D No ale reszta to faktycznie pominiete bledy, choc niektore wymagaly naprawde wytezenia wzroku, bo np. nie zauwazylam ze ktos wpisal 18JUN20 zamiast 18JUL20. Toz to sie rozmywa w natloku liter na kartce! :D Coz, bede musiala sie bardziej postarac na kolejnym egzaminie. ;) Na szczescie szef podpisal, ze na ta czesc jestem wykwalifikowana, co daje mi niewielkie, ale konkretne codzienne zadania do odhaczenia. Powiedzial tez, ze ma juz moj kolejny egzamin, wiec mi go wysle, ale do konca dnia nic nie dostalam. Po pracy do domu, gdzie trzeba bylo poskladac jedno pranie i wstawic kolejne. Pogode mielismy nadal szalona, z ulewami naprzemiennie z chwilowymi przeblyskami slonca. Duchota byla nieziemska, ale za to Bi cieszyla sie, bo zaczela jej sie poprawiac cera. W ktoryms momencie miala ja praktycznie czysta, ale potem najwyrazniej nie polubila sie z goracym i suchym powietrzem w Vegas, wobec czego wrocila cala wysypana. To co mamy jednak teraz u nas, to jak terapia parowa - wszystkie pory sie rozszerzaja i wystarczy regularne oczyszczanie zeby pozbyc sie wszelkich wypryskow. :D We wtorki Potworki nie jezdza na basen, wiec reszte dnia spedzilismy raczej leniwie. Do Kokusia przyjechal wczesniej kolega, ale zmyl sie kiedy zaczelo grzmiec zeby nie wracac potem na rowerze w burze. Zanim wrocilismy z M. z pracy, juz go nie bylo.

Srodowy poranek to jak dzien swistaka. Wstac, zebrac sie i do pracy. Tam (niestety :D) dostalam kolejny egzamin. Przejrzalam wstepnie wyslane dokumenty i przymierzalam sie jak do jeza, bo wiekszosc zwiazana jest z tym programem komputerowym, o ktorym Wam juz pisalam, ze go nienawidze. Niby nie trzeba na niego wchodzic, bo nadal nie mam oficjalnego dostepu, ale i tak polowa papierow to wydruki z niego. :O Zas nasze przepisy skupiaja sie na wymaganych informacjach, a nie gdzie potem mozna je znalezc w owym programie. Ma to zas znaczenie, bowiem tam wiele rzeczy (jak np. data waznosci) nazywa sie zupelnie inaczej, bo nie ma jak utrudniac ludziom zycia. :D Wiekszosc dnia spedzilam wiec czytajac od nowa przepisy i probujac sobie przypomniec krytyczne informacje ze szkolenia. W dodatku, teraz poza egzaminem, mam tez zadania do odhaczenia w laboratorium, wiec czasu jakby mniej. A szef stwierdzil, ze pokaze mi jeszcze jakas tabele, ktora moi poprzednicy zostawili niedokonczona i on chcialby zebym ja skonczyla! No bo przeciez cierpie na nadmiar czasu! :O Nie mogl mi tego dac w zeszlym tygodniu, kiedy nudzilam sie jak mops?! :/ Tak czy siak, po robocie pojechalam do domu i mialam miec spokoj z obiadem bo malzonek jechal po chinczyka, ale niestety sie tam nie dodzwonil, wiec musialam szybko szukac w lodowce czegos nadajacego sie do spozycia. ;) Na szczescie Bi juz zdazyla zjesc krewetki w panierce, a dla Kokusia zostala reszta spaghetti. Kiedy przyjechal, M. (ktory wiecznie eksperymentuje z dietami i "zdrowym" odzywianiem), stwierdzil, ze dla nas szybko zrobi placuszki keto. W placuszkach znalazly sie "az" dwa skladniki: jajka oraz maslo orzechowe. Wyszly... zjadliwe. :D Dalo sie przelknac bez odruchu cofania, ale zeby to bylo pyszne, to tez nie powiem. Probowalam polac je miodem, ale zupelnie nie bylo go na nich czuc. Dopiero z bita smietana smakowaly niezle, ale ta przeczy raczej pomyslowi zdrowego posilku. :D Tego dnia, w koncu po poludniu mielismy slonce, choc oczywiscie duchota zwalala z nog. Po porannym deszczu caly ogrod byl jednak nadal wilgotny, a na noc zapowiadano ponownie ulewne deszcze i burze, wiec nie bylo sensu podlewac. Za to przydaloby sie znow popielic warzywnik, ale przyznaje ze nie mialam ochoty grzebac w blocku. ;) Mialam pranie do poskladania, troche czlowiek poleniuchowal, a pozniej przyszla pora zeby zabrac Potworki na trening. Malzonek ich zawiozl, a ja zaczelam w tym czasie gotowac gulasz na kolejny dzien. Ten na szczescie dlugo sie dusi, wiec potem moglam spokojnie po dzieciaki pojechac. Tradycyjnie znalazlam ich na basenie zewnetrznym i chwile moglam popatrzyc jak plywaja. 

Juz po treningu, Bi idzie z kolezanka; niestety akurat mrugnela ;)

W domu juz tylko przypilnowac gulaszu, dogotowac ryz zeby byl gotowy i za chwile przyszla pora zeby sie klasc, bo tydzien dopiero przekroczyl polowe. ;)

W czwartek oczywiscie wyszykowac sie rano i do roboty. Tam zaczelam zaznaczac pomalu znalezione bledy w papierach z egzaminu, bo musze je oddac do srody, wiec wole skonczyc szybciej niz jakby mi tego czasu zabraklo. Dowiedzialam sie tez nieoficjalnie, ze zostala zatrudniona kolejna osoba, ktora ma ze mna pracowac. Nie udalo mi sie jednak wypytac szefa o szczegoly, bo mial jakas strasznie dluga rozmowe telefoniczna. Dzien zlecial migiem i wrocilam do domu, zahaczajac tylko po drodze o biblioteke. Nik wypozyczyl (juz nie pamietam kiedy) dwie gry komputerowe i przetrzymal je tak, ze w koncu dostalam z biblioteki rachunek za nie. Tymczasem jedna z nich kosztowala prawie $50! :O Dzien wczesniej wpadlam do pokoju syna i spuscilam mu zj*bke. Na szczescie wiedzial gdzie ma te gry i nie trzeba ich bylo szukac. A biblioteka anuluje platnosc kiedy przetrzymane rzeczy zostana zwrocone. W kazdym razie, wrzucilam je tylko do specjalnych wlotow i pojechalam do domu. Potworki mialy sie tego dnia podzielic odkurzaniem oraz myciem podlogi na dole. O ile Bi zdala sie odhaczyc zadanie bez problemu (nawet o dywanie pamietala! :D), o tyle Nik... polecial sobie w kulki. Nie ze zapomnial. Podobno zrobil co trzeba, ale tak po lepkach, ze rece opadaja. W kilku miejscach znalazlam nadal lezace okruchy, a w kuchni kilka plam, wiec albo tej czesci podlogi nie umyl, albo ja mopem ledwie "poglaskal". ;) Oczywiscie na moje upomnienie ruszyl do poprawy, no ale czy ja naprawde musze zawsze po nich wszystko sprawdzac..? Popoludnie minelo spokojnie. Po obiedzie mialam kuchnie do lekkiego ogarniecia, a pozniej wstawienie zmywarki. Ani sie obejrzelismy, czas byl zabrac Potworki na trening. Malzonek ich zawiozl, ale choc planowal zostac na silowni, to mu sie odechcialo i zaraz wrocil. Kiedy oni pojechali, ja wyszlam spojrzec na warzywnik. Niestety, po naszym pieleniu z Bi nie pozostal slad. Wilgotna i goraca pogoda robi swoje i wszystko rosnie jak w dzungli. Rzucilam sie do pielenia, choc zadanie mam teraz utrudnione, bo pomidory, ogorki oraz cukinia straszliwie sie rozrosly, zas chwasciory rosna wplatane w mlode lodyzki kopru, pietruszki oraz marchwi. Nie mowiac juz o tym, ze w tym gaszczu niemozliwie ciely komary. ;) Za to zebralam garsc ogorkow, choc niestety 3 z nich urosly juz do rozmiarow salatkowych, a powinny byc do kiszenia. :D No i mam pierwsze cukinie. Narazie dwie, ale trzecia juz rosnie.

Pierwsze plony

Ciekawe tylko, bo z trzech krzaczkow, owoce sa tylko na jednym. Dwa pozostale maja tylko kwiaty, ale moze sie jeszcze poprawia. ;) Pozniej mialam jeszcze chwilke zeby siasc z przodu (choc tylko sie tam spocilam, bo w domu, z klima, jednak jest przyjemniej), a pozniej musialam pojechac po Potworki. Jak zwykle ostatnio, znalazlam ich na basenie zewnetrznym, gdzie trener podzielil ich na grupy i urzadzil zawody. 

Akurat siostra plynie przeciw bratu stylem grzbietowym

A w domu juz normalka - prysznice, kolacja i zaraz do spania. Malzonek juz w ogole spal jak przyjechalismy. ;)

No i wreszcie piateczek. :) Rano normalka, czyli zwlec sie z lozka i do roboty. Tam szef mnie zirytowal, bo czas na przerobienie egzaminu mialam do srody, tymczasem nagle zaczal napomykac ze jakbym skonczyla do popoludnia, to moze on od razu sprawdzi... Podejrzewam ze nagle go olsnilo ze jak zacznie kolejna osoba, to jesli bede miala oficjalna kwalifikacje, bede mogla ja przyuczyc. Dodatkowo, w przyszlym tygodniu ma byc u nas babka, ktora troche ma mu pomoc, a troche mnie douczyc. Pewnie chce zebym miala juz ta kolejna kwalifikacje, to bedzie mogla mi pokazac po kolei co i jak i bede mogla od razu to robic. W kazdym razie to dosc drastyczna zmiana po dwoch miesiacach powtarzania, ze spokojnie, pomalu Cie wyszkolimy... Poza tym, w koncu zaczynam dowiadywac sie co naskrobali moi poprzednicy. Ogolnie lubie takie soczyste plotki i dramaty, ale z drugiej strony krece glowa, ze mozna byc tak bezczelnym, zadufanym i ryzykowac niezla prace. Okazalo sie, ze ta dwojka byla para i pewnie spikneli sie wlasnie w pracy. W naszym budynku nie brakuje cichych zakamarkow, a ze pracowali glownie na noc, wiec podejrzewam, ze sie niezle w robocie "bawili", a efektem jest burdel, ktory odziedziczylam. Mam podejrzenia, ze zamiast trzymac porzadek w dokumentacji, bzykali sie po katach. ;) Ponoc facet byl po prostu dupkiem i do wszystkich odnosil sie warczac i wymadrzajac, nawet do swojej nowej przelozonej. W ciagu pierwszych kilku tygodni odkad zaczela, kiedy zwrocila mu na cos uwage, powiedzial bez ogrodek ze on tam pracuje juz 5 lat i ona moze go pocalowac w doope. Niewiele grzeczniejszymi slowami. ;) W kazdym razie, polecial pierwszy. Jego "dziewczyna" nie byla oczywiscie szczesliwa, a poza tym sama miala na pienku z laborantami. Po ktorejs glosnej klotni, tamta nowa szefowa powiedziala cos w stylu, ze "Wszyscy jestesmy dorosli, wystarczy, przymknijcie sie!". Pewnie powinna powiedziec to w bardziej profesjonalny sposob, ale podejrzewam ze sprzeczka musiala byc ostra. ;) W kazdym razie, dwa dni pozniej tamtej dziewczyny nie bylo w grafiku, ale na kamerach zlapalo ja, ze przyszla na okolo godzine i wchodzila do laboratorium oraz sali konferencyjnej. Nastepnego ranka odkryto, ze z jednej z maszyn zniknely specjalne zawory, plus zapasowe, gdzie kazdy kosztuje ponad $200. W sali konferencyjnej zas, na stole znaleziono dwie... prezerwatywy. Tu juz zeznania sa rozne, bo jedna osoba twierdzi ze otworzone ale nowe, druga ze zuzyte. :D Jak by jednak nie bylo, KTO robi takie rzeczy?! Laska oczywiscie zostala zwolniona w trybie natychmiastowym, choc nie wiem jak udowodnili ze to ona. Podejrzewam, ze juz i tak mieli na nia sporo "haczykow". ;) Takie to historie z pracy, choc nie moge uwierzyc ze w ogole pisze cos takiego jako opowiesci z roboty. Mam nadzieje, ze za moich "czasow" praca to jednak bedzie praca, a nie material do opowiesci komediowej. :D

Do przeczytania!

środa, 2 lipca 2025

Po wyjezdzie codziennosc bywa nudna

Szczegolnie po takim wyjezdzie :D

Tak jak napisalam w poprzednim poscie, do domu dojechalismy w piatek, a wlasciwie to w sobote, bo bylo juz po polnocy. ;)

Sobota, 21 czerwca, dla mnie oraz Potworkow zaczela sie wiec pozno. Niestety, nie dla M., ktory pojechal do pracy. Na 4 rano... Pozostawie to bez komentarza, bo mowilam, zeby odpuscil zupelnie, albo chociaz pojechal pozniej. Nie; wolal sie przespac 2 godzinki i ruszyc do roboty. No coz... :/ Nasza pozostala trojka pospala do oporu, czyli gdzies do 9. Kiedy wstalam, pierwsze to wskoczylam pod prysznic, bo poprzedniej nocy juz nie mialam sily. Potem sniadanie i pojechalysmy z Bi po nasze psisko. Nik zostal w domu, bo nadal spal, a byla juz 11. :O Maya jak to Maya, pomachala ogonem i poleciala po pileczke. Dzikiej radosci, ze rodzina przyjechala, nie uswiadczylysmy. ;) Moj tata za to sie bardzo ucieszyl i stwierdzil, ze teraz moze odkurzyc klaki pozostawione przez czworonoznego goscia. Zapraszal na kawe, ale przede mna byly jeszcze zakupy oraz rozpakowywanie, wiec podziekowalam. I tak dziadzio mial jak zwykle przyjechac kolejnego dnia na kawe. Wrocilysmy z Bi do domu, odstawilysmy siersciucha i polecilam Kokusiowi (ktory w koncu wstal) zeby sie ubral i zjadl sniadanie. Potem pojechalysmy z corka na zakupy, bo przed wyjazdem staralismy sie maksymalnie oproznic lodowke, wiec bylo juz w niej glownie swiatlo. A po powrocie i rozpakowaniu toreb, coz, trzeba sie bylo zabrac za powyjazdowe pranie. To zawsze najgorsza czesc. Przywiozlam mniej wiecej po jednym zestawie czystych ciuchow na lepka (zawsze biore wiecej wszystkiego na wszelki wypadek), a poza tym cala walizke brudow... ;) Pralka i suszarka chodzily praktycznie bez przerwy (poza noca) przez wiekszosc weekendu. Malzonek mial miec kolejnego dnia wolne, wiec dalismy sobie spokoj z kosciolem, tym bardziej ze przyznal iz prawdopodobnie msze by przespal. ;)

A! We wtorek, w czasie mojego wyjazdu, przyszly w koncu swiadectwa Potworkow. U Bi nie ma sie do czego przyczepic. Teraz, kiedy wrocila na zwykla matematyke, leci na samych "A".

Ladne swiadectwo na zakonczenie "gimnazjum" ;)

Oczywiscie duma mnie rozpiera, tym bardziej, ze wiem iz ona wklada w te oceny sporo wysilku i poprawia nawet "B", ktore gdzies tam wskocza, o nizszych juz nie wspominajac. Dodatkowo, wszystkie rubryki z zachowania ma na poziomie "1", ktory oznacza ze zawsze spelnia wszystkie kryteria. Nik to zupelnie inna historia.

Tutaj juz gorzej...

Nie powiem zeby te oceny mial jakies straszne, bo na 10 przedmiotow (jeden zaliczali na pass/fail, wiec go nie licze) ma piec "A", cztery "B" i tylko z tej nieszczesnej zaawansowanej matmy "C". Z matematyka zreszta szkoda, ze popsul sobie ocene w pierwszym trymestrze, gdzie dostal "D". W dwoch pozostalych mial "B", wiec gdyby wtedy otrzymal chociaz "C", to na koniec tez wychodziloby mu "B". Poza tym, w rubrykach z zachowania (ktore sa tez ogolnym podejsciem do nauki), ma sporo poziomu "2", a nawet jakas "3". Zreszta sam przyznaje, ze nauczyciele czesto go upominaja za wyglupy i gadanie. Nieraz o tym rozmawialismy, ale nie dociera. Mlodszy tlumaczy, ze to dlatego, ze mu sie nudzi, wiec tluke mu do glowy, ze moze gdyby sie przylozyl i zawalczyl o "A" z kazdego przedmiotu (na co wiem, ze spokojnie go stac), ty by sie nie nudzil. Dawanie mu siostry za przyklad tez nie pomaga, bo tylko prycha, ze same "A" i nigdy problemow z zachowaniem, to cechy kujona, a on kujonem byc nie chce. Po prostu rece opadaja...

Niedziele zaczelismy od mszy. Nadal jednak wszyscy dochodzilismy do siebie po wyjezdzie, bo zwykle jezdzilismy na 9:30, ale... zaspalismy. Trzeba wiec bylo jechac na 11, czego nie lubie, bo mam wrazenie, ze wracamy do domu i juz po polowie dnia. Przyjechal moj tata, wiec posiedzielismy przy obiedzie i kawie, a po jego wyjezdzie popoludnie lecialo mi glownie na dalszej walce z praniem. Za to panna Bi brylowala "na salonach", czyli zostala zaproszona na impreze z okazji pozegnania middle school. Zastanawiam sie w ogole jak znalazla sie na liscie gosci, bowiem szczegoly imprezy wychodzily przez jakies dwa tygodnie i okazalo sie, ze to towarzystwo, ktore Starsza zna, ale z ktorym nie przyjazni sie jakosc specjalnie blisko. Pozniej w dodatku okazalo sie, ze przyjecie organizuja rodzice jakiegos kolegi i zaproszonych zostalo 13 chlopcow oraz dziewczynki w liczbie... 4. :O Dla mnie bylo to automatyczne "nie", ale w koncu dostalam wiadomosc od organizatorki, ktora okazalo sie znam. Nasze dzieciaki chodzily kiedys razem do klasy i ta mama jest bardzo przewrazliwiona i nadopiekuncza. Wiedzialam wiec, ze dzieciaki beda pod uwazna opieka, a nie pozostawione same sobie. Malzonek juz taki przekonany nie byl, a jemu przyszlo zawiezc corke, bo nadal byl u nas moj tata. Troche sie z corka podroczyl, ze na zadna impreze z banda chlopakow jej nie zawiezie, ale ostatecznie zawiozl. O 18 pojechalam po wlasna pannice, jak tez i sasiadke, bo jej mama jak zwykle znalazla sobie kogos do odwalenia rodzicielskiego obowiazku. ;)

Najwieksza atrakcja byl oczywiscie basen

Dziewczyny byly bardzo zadowolone, choc Bi mowila, ze czula sie troche glupio, bo poza wlasnie sasiadka, z nikim tam sie bardzo blisko nie przyjazni. Nie mniej, na propozycje zeby spotkac sie ponownie, byla cala chetna. ;) Wieczor to dla dzieciakow dalszy relaksik, a dla rodzicow oczywiscie szykowanie sie na powrot do rutyny, we wlasnej, codziennej robocie. ;)

W poniedzialek wstac latwo nie bylo, ale i tak pocieszalam sie, ze moge pospac prawie godzine dluzej niz w Vegas. W pracy mielismy pierwszy dzien inspekcji agencji federalnej (tej, w ktorej mialam pracowac, ech...), wiec z wizyta przyjechalo 3 managerow oraz kolejne dwie osoby do pomocy. Ja odhaczalam kolejne wirtualne szkolenia, bo w czasie wyjazdu nazbierala mi sie lista zaleglych. Nadeszla dla nas fala niesamowitych upalow. Samochod w drodze do domu pokazal mi 40 stopni. Prawie jak w Las Vegas, tylko powietrze mielismy klasyczne w Nowej Anglii latem - czyli przypominajace zupe. :D Musialam podejsc w koncu do sasiadow, ktorych corka opiekowala sie Oreo w czasie naszego wyjazdu. Normanie zostawilabym jej koperte w skrzynce, ale pannica zapomniala zostawic nasz klucz w schowku, wiec chcialam go w koncu odebrac. Przy okazji pogadalam sobie z sasiadka, z ktora kiedys regularnie plotkowalysmy na przystanku autobusowym. Jej najstarsza (opiekunka naszego kiciula) skonczyla zima 16 lat, wiec zgodnie z tutejszym zwyczajem, czym predzej zapisala sie na kurs prawa jazdy. Sasiadka mowi, ze jest przerazona, bo T. jest dosc nerwowym kierowca, tymczasem tutaj po zdaniu egzaminu teoretycznego, dzieciak dostaje tymczasowe prawo jazdy i musi wyrobic czesc godzin z jazdy z instruktorem, ale poza tym ma jezdzic z rodzicami. A wlasciwie to moze jezdzic z kimkolwiek kto posiada juz pelnoprawne prawko, nawet jesli to tylko starszy kolega. Az mnie ciarki przechodza na mysl, ze to samo bedziemy za dwa lata przechodzic z Bi, a ona oczywiscie juz sie nie moze doczekac. :O Poza tym, wieczorem Potworki mialy trening na basenie, ale M. zdecydowal sie pojechac na silownie, wiec mialam poltorej godziny spokoju. Podlalam warzywa zeby jakos przetrwaly te upaly, a potem bujalam sie na fotelu z przodu, pozerajac lody. ;)

Wtorkowy poranek jak zwykle. Goraco i duchota, ale za to w robocie lodowa. Siedzialam w grubym swetrze i od czasu do czasu chuchalam w dlonie. :D Mimo dalszej inspekcji z "rzadu", moj szef znalazl chwile zeby przejrzec ze mna papiery ze szkolenia. Nie pamietam bowiem czy pisalam, ale w tej firmie nie ma latwo, przynajmniej dla osob z kontroli jakosci. Niewazne, ze masz doswiadczenie. Niewazne, ze przechodzisz szkolenia. Na koniec, z kazdej czesci musisz zdac egzamin. :O Ja mam w tej chwili do zaliczenia juz trzy. Na szczescie, lub pechowo (zalezy jak na to spojrzec) mozna przechodzic tylko jeden na raz. ;) Egzamin polega na otrzymaniu pliku papierow do przejrzenia i znalezieniu w nich wszystkich bledow. Ma sie na to 5 dni roboczych i mozna korzystac z przepisow, nie wolno jednak prosic nikogo o pomoc. U mnie i tak nie mialabym kogo pytac. ;) W kazdym razie, moj szef przejrzal papiery, po czym stwierdzil, ze "zamowi" mi pierwszy egzamin, ten bowiem przygotowywany jest dla kazdego indywidualnie, przez inny departament. Znajac G. stwierdzilam, ze zobacze kiedy uda mu sie za to zabrac i dalej tluklam wirtualne szkolenia. Akurat mialam kilka z data na ten konkretny dzien. Poniewaz jednak nie dzialo sie niewiadomo ile, po 13 stwierdzilam, ze nie mam tam po co na sile siedziec, a ze pogode mielismy z rekordowymi upalami, pojechalam do domu, gdzie tylko szybko sie z Potworkami przebralismy i pojechalismy nad jezioro. Miala byc ulga od goraca, ale okazalo sie ze przy 38 stopniach jedynie siedzac w wodzie odczuwalo sie roznice. Na szczescie jezioro zdazylo sie juz troche zagrzac i nie bylo ciezko sie zamoczyc. O dziwo Potworki, zamiast pierwsze co wskoczyc do wody, najpierw chcialy wypozyczyc kajak (Nik) oraz SUP'a (Bi).

Z jakiegos powodu, Nik pala sympatia do kajakow

Dziwilam sie tym bardziej, ze wymagane sa kapoki, wiec w taki upal wolalabym sie najpierw zamoczyc, zeby miec choc troche orzezwienia. Ale skoro chcieli, to wypozyczylam.

Bi podaza za moda, wiec dla niej tylko SUP :D

Oni pozeglowali, a ja pocilam sie na krzeselku. Na szczescie mam zadaszenie, wiec glowe mialam w cieniu, ale i tak pot lecial ze mnie ciurkiem. W koncu Potworki przyplynely spowrotem, oddaly sprzet i wskoczyly do wody.

Nik skacze z lewej strony, a kawalek dalej widac, wystajaca z wody, glowe Bi

Porzucali troche pileczka, poplywali do unoszacego sie pomostu, po czym zglodnieli. Na szczescie buda z zarciem dziala w sezonie, wiec poszlismy zakupic prowiant. Nik z jakiegos powodu uwielbia ich cheeseburgery, Bi mozzarella sticks, a ja wzielam sobie quesadille. Ciekawe, ze kazda z tych rzeczy kosztowala tyle samo, ale gdzie burgerem i quesadilla mozna sobie pojesc, to tych paluszkow Bi miala raptem 5. Straszne zdzierstwo.

Niby siedzielismy w cieniu, ale "kogos" i tak razilo slonce ;)

Potem jeszcze sie pochlapali w wodzie i niespodziewanie siedzielismy tam ponad 3 godziny. Potworki niestety marudzily, ze samym im sie nudzi i wszyyyyscy naokolo sa z kolegami. Tlumacze, ze maja siebie, a sa blisko wiekiem wiec powinni znalezc wspolna aktywnosc bez problemu, a wokol na pewno pelno bylo grup rodzenstwa. Niestety, oboje zrzedzili, ze z rodzenstwem to sa same maluchy, a nastolatki sa z grupami znajomych. :/ Do domu dojechalismy na tyle wczesnie, ze moglam jeszcze posiedziec zajadajac lody, podlalam warzywnik, a potem juz siedzielismy w domu, bo to nie Las Vegas gdzie w ogole nie bylo robactwa. U nas komary tna jak szalone, szczegolnie w takie wilgotne, gorace wieczory. ;) Z tym Vegas to fakt. Jak raz w hotelowym korytarzu zobaczylismy muche, bylismy cali podnieceni, ze widzimy jakis "slad zycia"! Bi miala co prawda nadzieje zobaczyc gdzies na pustyni skorpiona, ale (na szczescie) jej sie nie poszczescilo. ;)

W srode rano dostalam niezbyt przyjemna wiadomosc, a mianowicie szef jednak zalatwil mi egzamin. A juz myslalam, ze zajmie mu to tydzien. ;) Czas mialam do kolejnej srody, wiec nie musialam sie spieszyc, ale oczywiscie jak przyszlo co do czego, to strasznie mi sie nie chcialo za to zabierac. :D Jak to jednak bywa, kiedy sie juz za to zabralam, szlo calkiem sprawnie i pewnie moglabym skonczyc w dwa dni. Specjalnie jednak zwolnilam i postanowilam przegladac wszystko pomalu i spokojnie i wykorzystac wiekszosc z danego mi czasu. Jedna z dziewczyn ze szkolenia mowila bowiem, ze skonczyla swoj egzamin w 3 dni, ale potem okazalo sie, ze nie znalazla jakiegos powaznego bledu. Skoro mialam wiec 5 dni, postanowilam z nich skorzystac na maksa. Tego dnia wyszlam juz normalnie, ale ze mial to byc ostatni dzien z rekordowymi temperaturami, zabralam Potworki ponownie nad jezioro. Zeby jednak nie bylo marudzenia, wzielam tez kolezanke - sasiadke Bi, wraz z siostra. O dziwo Nik nie marudzil ze nie ma kolegi; starczyly mu dziewczyny. Tak jak dnia poprzedniego, dzieciarnia zaczela od wypozyczenia sprzetu. Tym razem wszyscy chcieli SUP'y, przy czym kolezanka Bi oznajmila ze miala tego dnia kilkugodzinny turniej Taekwondo, jest wykonczona (nie wiem wiec czemu chciala jeszcze jechac nad jezioro) i nie ma sily wioslowac.

Nik manewruje przy brzegu, a tymczasem dziewczyny juz odplywaja

Starsze panny wziely wiec jedna deske i moja corka wioslowala, a kolezanka siedziala i cos tam pomagala nogami. ;) Narobili mi w ktoryms momencie stracha bo jezioro jest spore, wiec moglam ich obserwowac tylko z oddali. Widzialam wiec ze kreca sie w jednym miejscu i cos chlapie w wodzie, zdecydowanie obok deski. Przerazilam sie, ze ktores spadlo i nie moze sie spowrotem wdrapac na deske. Co prawda wszyscy mieli kapoki, ale jednak przeplyniecie calego jeziora zeby dotrzec do brzegu, to nie lada wyczyn... Juz zbieralam sie zeby podejsc do wypozyczalni i poprosic zeby sprawdzili co sie dzieje (maja motorowke i podplywaja do osob, ktore zdaja sie byc w tarapatach), ale w koncu sie dopatrzylam, ze moi niesforni podopieczni celowo skacza z desek do wody! :O Mialam ochote ich udusic.

Panny wplywaja na mielizne

W koncu wrocili, oddali wiosla i oczywiscie pobiegli ponownie do wody. Reszta czasu to juz skakanie z pomostu. Najlepsza rozrywka dla obecnego tam kazdego dziecka, ktore potrafi wzglednie plywac. ;)

Bi zaznaczona strzalka, skacze na nogi (choc jakos koslawo) do jeziora

Poczatkowo mial to byc bardzo krotki wypad, bo Potworki mialy trening plywacki, a mlodsza sasiadka Teakwondo. Moi jednak juz przed wyjsciem jeczeli, ze po plywaniu w jeziorze beda zbyt zmeczeni zeby plywac w basenie, a potem mala A. (ktora nadal wyglada na mala w porownaniu z reszta, ale bedzie w tym roku w tej samej szkole co Nik ;P) zadzwonila do mamy czy moze opuscic trening, bo tak sie swietnie bawi. Mama sie zgodzila, wiec utknelam tam z mlodzieza na kolejne 45 minut. Przez to niestety wszyscy zdazyli zglodniec, a specjalnie dalam Potworkom obiad przed wyjsciem, zeby nie marudzili o zarcie z budy. Teraz niestety trzeba bylo pomaszerowac po zamowienie, ale sasiadki uparly sie zeby placic za siebie, mimo ze przygotowana bylam na postawienie wszystkim. Tym razem do domu wrocilismy dosc pozno. Tyle ze podlalam warzywnik i juz musialam szykowac sie na kolejny dzien pracy.

Czwartkowa pobudka jak zwykle, wyszykowac sie i do roboty. Tego dnia upaly sie skonczyly i nie tylko zrobilo chlodniej, ale temperatura spadala caly dzien, az doszla do 17 stopni. Taki spadek z ponad 30 w ciagu paru godzin, to byl niezly szok termiczny. Caly dzien przechodzilam w swetrze. Ale przynajmniej fajnie bylo wylaczyc klimatyzacje i pootwierac w chalupie okna. :) W pracy dalej pomalu tluklam swoje papiery z egzaminu, ale jednoczesnie siedzialam jak na szpilkach, bo tego dnia mialam wyjsc juz o 11. Potworki mialy kontrole u dentysty juz w poludnie. Przypomnialam im dzien wczesniej, wyslalam sms'y tego ranka, a Nik i tak zasnal po wylaczeniu budzika i kapal sie oraz myl zeby na ostatnia chwile. :D U dentysty poszlo sprawnie, bo tak jak kiedys, mieli dwie higienistki, ktore zajely sie Potworkami w tym samym czasie. U Bi niestety, w obu ostatnich trzonowcach pojawily sie przebarwienia, ktore moga zwiastowac poczatki prochnicy. Trzeba je przeczyscic i zeby zalakowac. U Kokusia potencjalnych dziur brak, za to okazalo sie, ze ma jeden, uparty mleczny zab, ktory trzyma sie doslownie na wlosku, ale uparcie siedzi. Higienistka zasugerowala, ze wystarczy mocniej pociagnac i bedzie po zebie, ale Nik nie jest chetny na takie "akcje". :D Poniewaz doslownie za rogiem od dentysty jest miejsce z bubble tea, wiec podjechalismy na herbatki. Nik, ktory dotychczas przelewal swoja przez sitko, teraz oznajmil, ze przekonal sie do tapioki. Poniewaz wyszlam z pracy wczesniej, nie moglam sie nadziwic jak duzo mialam nagle czasu. ;) Spokojnie skonczylam obiad i zjedlismy zanim M. wrocil z pracy. Niestety, poza spadkiem temperatury, zaczal dodatkowo padac deszcz, wiec utknelismy w chalupie. Za to cos nas naszlo, siedlismy przed kompem i w godzine... mielismy bilety do Polski! :O Na Boze Narodzenie. Nie powiem zebym byla specjalnie podekscytowana na mysl o kolejnych lotach i podrozy zima, ale ze wczesniej podjelismy decyzje ze chcemy raz spedzic Swieta z rodzicami M., ktorzy czuja sie osamotnieni, no to mam. ;) Potworki mialy basen, ale ojciec ich zawiozl, a ja tylko potem po nich pojechalam. Udalo mi sie nawet chwile zerknac na trening.

Akurat Potworki plynely obok siebie

Z Bi dostane niedlugo szalu, bo jojczy i marudzi przed kazdym treningiem, a po wychodzi cala w skowronkach i szampanskim humorze! Czyli dobrze sie tam bawi, wiec skad ten wieczny protest?! Naprawde, nastoletnie humory to nie na moje nerwy...

W piatek jak zwykle zwlec sie z wyrka wczesniej niz by sie chcialo i do roboty. Tego dnia nadal bylo pochmurno, ale temperatura laskawie podniosla sie na bardziej "letni" poziom - 25 stopni. W pracy trwala nadal kontrola federalna, a ja przerabialam egzamin. Mimo slimaczego tempa, skonczylam, ale stwierdzilam, ze nie bede odsylac go szefowi, tylko w poniedzialek jeszcze raz wszystko przejrze i dopiero zeskanuje i wysle. Po pracy pojechalam do domu, ale tylko zgarnelam corke i pojechalysmy na zakupy. Panna twierdzi, ze nawet wyprawa po spozywke to dla niej "atrakcja", a ze ma wakacje, to ja wzielam, co tam. ;) Zrobilysmy zakupy, po czym podjechalysmy jeszcze do Dunkin' Donuts. Bi strasznie chciala sprobowac nowego, truskawkowego napoju promowanego przez Sabrine Carpenter. Musze przyznac, ze faktycznie okazal sie smaczny, choc pianka z wierzchu, jak dla mnie jest mocno za slodka. Po rozpakowaniu toreb w chalupie i zjedzeniu plasterka pizzy przywiezionej przez M., stwierdzilam, ze skorzystam z chlodniejszego dnia (choc i tak cieplej bylo niz w czwartek) i ogarne warzywnik. Od posadzenia, poza podlewaniem wlasciwie nic w nim nie robilam, wiec blagal juz wrecz o odrobine uwagi. Przez wyjazd do Vegas zostal wlasciwie pozostawiony sam sobie. ;) Malzonek nakupil krzakow pomidorow, tymczasem zostaly mi tylko 4 klatki, bo reszta okazala sie polamana. Mialam pojechac i dokupic, bo i tak nie kupilam jeszcze zadnych kwiatkow do doniczek (!), ale ze wybieram sie jak sojka za morze, a pomidory zaczely juz wyginac sie ku ziemi, wiec stwierdzilam, ze poki co podepre je tyczkami. Moze akurat starczy. Przy okazji podczepilam tez ogorki, ktore juz puszczaja wasy. 

Tak to wyglada z lotu ptaka, czyli z tarasu. ;) Marchew, pietruszka oraz koper sa jeszcze malutkie

Pozniej zas zabralam sie za najmniej przez mnie lubiana czynnosc, czyli pielenie. Niestety, bylo to juz niezbedne, bo warzywnik zrobil sie jednolicie zielony i choc sadzonki urosly juz calkiem duze, to to, co posialam bezposrednio do gruntu, nadal jest malutkie i chwasty zaczely je zagluszac. Nie prosilam o pomoc, ale po chwili przyszla Bi i zabrala sie za to z wlasnej woli, a pozniej okazalo sie, ze zmotywowalysmy M., ktory poszed powyrywac chwasciory rosnace na kamieniach miedzy rabatka z przodu, a domem. Z tymi kamieniami, to malzonek jest zly sam na siebie, bo dwa lata temu pieczolowicie je zebral, po czym pod spod polozyl swiezy material ogrodniczy (nie wiem jak to sie fachowo nazywa) zeby powstrzymac nieco chwasciory. Niestety, nie chcialo mu sie czyscic kamieni, a pewnie przydaloby sie je chociaz przeplukac. M. wysypal je spowrotem, a miedzy nimi wiadomo - sporo bylo piachu i zapewne nasion. Okazalo sie wiec, ze wykonal syzyfowa robote, bo chwasciory nadal w najleprze tam wyrastaja... W kazdym razie, ucieszylam sie, ze choc troche ruszylismy z pracami w ogrodzie, bo strasznie juz gryzlo mnie sumienie, ze go tak zapuscilismy. ;)

I tak minal tydzien, ale dopiero co wrzucilam post o Las Vegas, to tego jeszcze kilka dni pociagne. ;) Tak wiec, w sobote, 28 czerwca, M. pracowal, ale ja i Potworki odsypialismy. Ja tydzien pracy, a oni najwyrazniej wakacyjne trudy. :D

Jeszcze dolegiwalam w lozku, kiedy Oreo przyszla, chwile sie polasila, po czym wskoczyla na komode i zaczela "polowac" na galki ;)

Kiedy wstalam, zjadlam sniadanie i jako tako sie ogarnelam, zabralam sie za sprzatanie. Przed wyjazdem zabraklo czasu oraz weny, a podlogi na parterze wolaly o pomste do nieba. Planowalam zrzucic to ktoregos dnia na Potworki, skoro siedza w chalupie, ale ostatecznie pozalowalam ich, bo tak naprawde wszyscy dochodzilismy nadal do siebie po tygodniowym wyjezdzie. Ostatecznie wiec sama odkurzylam i polatalam na mopie. W miedzyczasie wrocil M., ale dlugo nie posiedzial, bo na 13 umowilismy sie z chrzestnym dzieciakow, ze wpadniemy z zaleglym prezentem urodzinowym. Urodziny mial akurat w czasie naszego wyjazdu, ale po powrocie caly tydzien jakos nie moglismy sie zabrac zeby do niego podjechac. Padlo wiec na sobote. Trzeba przyznac, ze odkad ma swoja dziewczyne, kiedy tam podjezdzamy, jestesmy wspaniale ugoszczeni. W. zrobila domowe tiramisu (przepyszne) oraz kawke, zaspiewalismy A. sto lat, pogadalismy, pokazalismy im foty z Vegas bo tez nigdy nie byli po zachodniej stronie Hameryki, po czym trzeba sie bylo zbierac. Po ogromnym kawalku ciasta z ciezkim kremem, nie mielismy nawet ochoty na obiad, wiec w domu tylko posiedzielismy z brzuchami do gory i trzeba sie bylo zbierac do kosciola. Po raz pierwszy od strajku, M. mial pracowac caly weekend, a to oznaczalo msze w sobote. Kiedy wrocilismy, zjedlismy wreszcie pozny obiad, upieklam chlebek bananowy bo znow mialam kilka (zbyt) dojrzalych i wlasciwie dzien sie skonczyl.

W niedziele M. pracowal, a ja oraz Potworki mielismy spac do oporu, ale mi "cos" nie wyszlo. :D Po pierwsze, tuz przed 5 rano, wrzaski urzadzila Oreo. Wstalam i powloklam sie na dol, zeby wypuscic zolze. Wrocilam do lozka, ale jakos przed 8 rano, zaczal pikac czujnik na dym! Nie na alarm, tylko zeby wskazac slaba baterie. Usilowalam jeszcze go "przelezec", ale takie ostre "pikniecie" co 40s, skutecznie to uniemozliwialo. W koncu podnioslam sie o zaglowek, poziewalam patrzac w telefon, ale spania juz nie bylo. Wstalam i poczlapalam na dol po krzeslo z jadalni. Przytaszczylam je na gore, wykrecilam pipczace dziadostwo i stwierdzilam, ze nie bede czekac na M., tylko sama zmienie baterie. Szamotalam sie z glupim urzadzeniem, a ostatecznie to Bi (ktora zdazyla juz wstac) obczaila jak wysunac "szufladke" z bateriami. :D W kazdym razie, Starsza znalazla sobie na ten ranek ambitne zajecie, a mianowicie postanowila ponownie upiec chleb. Tym razem jednak ewidentnie cos jej nie szlo. Moze dlatego, ze po zimnym czwartku oraz piatku, w sobote bylo juz cieplej, a od niedzieli wrocily upaly, a z nimi wilgoc w powietrzu. Wiadomo, ze chleb to taki kaprysny wypiek, a dodatkowo maka zbijala sie w grudki wiec byla wilgotna, podobnie jak caly dom. Poniewaz noc jeszcze byla znosna, wiec nie wlaczalismy klimy, ktora by go przesuszyla. Bi to Zosia - samosia, ale w koncu skapitulowala i poprosila mnie o pomoc. Pokazalam jej jak lepiej ugniatac ciasto, ale ogolnie to potrzebowalo ono duzo wiecej maki. W miedzyczasie sama jadlam sniadanie i ogarnialam sie, a potem napisalam do dziadka, ze zapraszam na kawe. Akurat przyjechal kiedy panna wsadzala bochenki do piekarnika. Dla mnie wyszedl normalny, ale niewiadomo dlaczego, M. oraz Nik stwierdzili, ze smakuje "inaczej" niz ostatnio. Nie ze jest niedobry, tylko "inny". ;) Moj tata przyjechal i wkurzyl mnie podwojnie. Po pierwsze, to zaczynam odczuwac to, ze dorosly czlowiek w pewnym wieku zaczyna sie czuc odpowiedzialny za rodzicow. Tata bowiem mial doslownie "czarne" ramiona. Zawsze mial takie "szczescie", ze pomimo niebieskich oczu oraz blond wlosow, opalal sie na bardzo ciemny braz. Niby super, ale od lat tluke mu do glowy zeby smarowal sie przed wyjsciem na slonce, bo pracuje na zewnatrz, wiec spedza w nim caly dzien. A juz dwa lata temu usuneli mu jakas zmiane skorna na plecach. Nic go to jednak nie nauczylo. Znowu strzelilam pogadanke o smarowaniu, ale wiem ze i tak wypadnie drugim uchem. :/ Po drugie, moja mama juz mu wygadala ze lecimy do Polski na Swieta. Moj tata oczywiscie nie omieszkal sarkastycznie spytac gdzie zostawimy psa. odpowiedzialam, ze oczywiscie myslelismy ze u niego (choc planowalam pogadac z nim o tym nieco blizej wylotu), a on na to, ze co on bedzie zima z psem robil i ze zasika mu caly dom. Rozumiem, ze Maya to nasz psiur i on nie ma obowiazku sie nia zajmowac, ale jego argumenty zupelnie do mnie nie przemawiaja. Przeciez on zima siedzi w domu, wiec to chyba lepszy czas na opieke nad zwierzakiem niz latem, kiedy spedza w pracy wiekszosc dnia. I moze ja co godzine wypuszczac na siusiu jesli tak sie boi tego jej popuszczania (ktore zreszta nie zdarza sie caly czas). Coz, mam nadzieje, ze jak przyjdzie czas, jednak sie zgodzi... Dziadek jak zwykle posiedzial ze 3 godzinki, pogadalismy i pojechal. Dalam dzieciakom obiad, a potem szybko zbieralismy sie do wyjscia. Potworki prosily zeby zobaczyc "Jak wytresowac smoka" odkad wszedl na ekrany, bo uwiebiaja wersje animowana. Przez wyjazd jednak, nie bylo wczesniej okazji. Poniewaz oboje czekaja jednak juz na kolejny film "jurajski", wiec stwierdzilam, ze lepiej jechac teraz niz potem zaliczac jeden po drugim. ;)

W kinie oczywiscie obowiazkowy popcorn oraz napoje

Pojechalismy i dzieciaki wyszly oczywiscie zachwycone, ale ja stwierdzilam, ze w sumie moglam sobie odpuscic. Jednak wole animowany, ale trudno. Ogolnie film nie byl zly, tylko znalam juz cala fabule, wiec nie bylo ekscytacji oraz elementu zaskoczenia. ;) Nikowi za to to nie przeszkadzalo, mimo ze wersje animowana obejrzal tyle razy, ze caly czas polglosem recytowal dialogi. :D Po powrocie trzeba sie bylo zabrac za normalne obowiazki, czyli pranie, zmywarka oraz podlanie warzyw, bo wrocily upaly, choc juz nie tak ekstremalne jak w zeszlym tygodniu. Wlaczylismy jednak ponownie klimatyzacje, bo gora nagrzala sie tak, ze ledwie mozna bylo tam wytrzymac, a co dopiero spac.

W poniedzialek juz wczesna pobudka, a nawet wczesniejsza niz bym chciala, bo o 4:30 wrzaski oraz chodzenie po pokojach zaczal kiciul. Kiedys udusze, serio. W kazdym razie, na sile lezalam do budzika, ale spaniem tego nie mozna bylo nazwac... Jak tylko wstalam, kot juz tkwil z nosem przy szybie i czekal zeby mu otworzyc drzwi. Wypuscilam zolze, a potem wyszykowalam sie i ruszylam do roboty. Tego dnia panowal tam niezwykly spokoj. Po pierwsze, panowie z federalnej agencji spisywali raport i mieli sie pojawic ponownie dopiero we wtorek. Wobec tego, cala rzesza pomniejszych i tych wazniejszych, managerow, ktorzy caly zeszly tydzien sie tu krecila, odpuscila sobie przyjazd. Po drugie, obydwie glowne maszyny produkujace probki cos szwankowaly. Inzynierowie nad nimi pracowali, ale wiadomo bylo, ze nie bedzie tylu probek ile bylo w zamowieniach. Bardzo szybko wiec, wiekszosc laborantow poszla do domu, bo wiedzieli ze to koniec na ten dzien. Panowala wiec cisza oraz wzgledna pustka. Dokonczylam moje papiery z egzaminu, po czym je zeskanowalam i odeslalam managerowi. Pozniej nie mialam juz co robic, poza przerabianiem dalej wirtualnych szkolen. Mialam ich cala liste na nastepny poniedzialek, ale stwierdzilam, ze moge je przerobic juz teraz, bo nadchodzil dlugi weekend, a w dzien terminu moglam sie nie wyrobic. Poniewaz jednak wszyscy sie pomalu wykruszali, ostatecznie i ja wyszlam jeszcze przed 14. Przyjechalam do domu, gdzie na dzien dobry spotkala mnie irytacja. Bi bowiem ma sie opiekowac krolikami sasiadow, poszla wiec do nich zobaczyc co i jak, po czym pisala do mnie czy moze zostac troche u kolezanki. Zgodzilam sie, bo dlaczego nie, ale kiedy zajechalam do chalupy, okazalo sie, ze panna poszla i przepadla, zostawiajac frontowe drzwi otwarte. Kazdy mogl sobie po prostu wejsc, tym bardziej ze Maya nie nalezy do psow obronnych! :/ Szybko zabralam sie za konczenie obiadu, ale zanim to ogarnelam i siedlismy do stolu, wrocil z pracy M. Popoludnie minelo na skladaniu jednego prania, wstawianiu kolejnego, podlewaniu kwiatkow w domu, itd. Zastanawialam sie czy podlac warzywnik, bo w nocy mialy przejsc burze, ale po namysle stwierdzilam ze nie zaszkodzi. I dobrze ze lenistwo nie zwyciezylo, bo nie spadla ani kropla. Tymczasem ogorki maja juz malenkie zalazki owocow i szkoda by bylo zeby uschly. ;) Przy okazji przeszlam sie wokol domu i przyjrzalam krytycznie roznym zakatkom. W porywie inspiracji, chwycilam butelke z psikadlem na chwasty i spryskalam kostke oraz schody idace od frontowego wejscia do podjazdu. Bardziej ekologicznie byloby powyrywac, ale nie mialam cierpliwosci, a zreszta, wyrywajac chwasciki ze szpar w kostce, najczesniej wyrywam im tylko lodyzki, a korzenie zostaja i za chwile chwasty odrastaja. Dzieciaki mialy trening, ale tym razem M. zawiozl ich i zostal na silowni. Ja w tym czasie wzielam prysznic i zaczelam przygotowywac obiad na wtorek, zeby kolejnego dnia skrocic czas jego przygotowania. Stwierdzam jednak ze czas przyuczac Potworki do gotowania, szczegolnie Bi. Nie kaze jej przygotowac Wigilii, ale takie cos jak ugotowanie makaronu czy ziemniakow, powinna bez problemu ogarnac. Niestety musze najpierw przekonac M., ktory nadal uwaza ze wlaczenie przez dzieciaki kuchenki, grozi spaleniem chalupy. A zaznaczam ze mamy elektryczna, wiec wywolanie za jej przyczyna pozaru, wymagaloby niecodziennych zdolnosci. ;) Mlodziez z ojcem wrocila i okazalo sie ze Nik zazyczyl sobie jajecznice z boczkiem na kolacje. Jak dla mnie to za ciezkie na wieczor, ale z drugiej strony, byla godzina 20, a on teraz w wakacje, kladzie sie po polnocy...

Tym razem Oreo zostala na noc na dworze, a M. ja wpuscil o 3 nad ranem, wiec wytrzymala z wrzaskami do mojego budzika. ;) Jak tylko wstalam jednak, kiciul juz stal z nosem przy drzwiach. Jak zwykle wyszykowalam sie i pojechalam do roboty. Bylo pochmurno, ale juz 24 stopnie, a powietrze takie, ze mozna je bylo nozem krajac. W pracy znow zaroilo sie od managerow, bo federalni agenci wracali na podsumowanie znalezisk. Okazalo sie, ze wlepili nam tylko 4 oficjalne bledy do poprawy, co bardzo mnie zdziwilo, szczegolnie po panice z jaka szukano zagubionych dokumentow i po pieciu dniach dokladnego sprawdzania. Zaraz po wyjsciu agentow, zmyli sie wszyscy managerowie. Moj mial sprawdzic moj egzamin, ale stwierdzil ze zrobi to w domu, po poludniu, albo kolejnego ranka. Za to powiedzial, ze moge zaczac przegladac dokumenty z ktorych mialam owy egzamin, tylko ze zanim nie zatwierdzi oficjalnie, ze jestem wyszkolona, inna osoba z kontroli jakosci musi podpisac obok mnie. Dla mnie to taka podwojna robota bez sensu, bo wystarczy zeby oficjalnie zlozyl podpis na moim certyfikacie, a moglabym to robic sama, ale skoro szef kaze, pracownik musi... ;) W kazdym razie, poniewaz wszyscy sie rozjechali, to i ja nie siedzialam duzo dluzej. Wrocilam do domu, skonczylam obiad i zaczelam pakowac przyczepe. Poniewaz teraz pracuje i mam tylko popoludnia, wiec postanowilam sobie to rozlozyc na kilka dni. We wtorek padlo na ciuchy i takie akcesoria, ktore nie beda potrzebne w domu przez kolejnych pare dzionkow, jak kremy do opalania, worki na smieci, reczniki papierowe, itd. Oczywiscie wyslalam Potworkom liste rzeczy do wyciagniecia z szaf i Bi pieknie swoje ciuchy przygotowala, poukladane zestawami na kazdy dzien (:D), zas Nik... zapomnial. Mial calutki dzien, ale niestety, granie wazniejsze... W kazdym razie, zrobilam pare rundek do przyczepy i spowrotem, ale w koncu zostalo juz tylko jedzenie oraz kosmetyki, chociaz te akurat beda jeszcze potrzebne, wiec musze zostawic je na ostatni dzien. Zreszta, nawet gdybym miala plany na dalsze pakowanie, skutecznie uniemozliwilaby mi je pogoda. Caly dzien bylo duszno i co chwila sie chmurzylo, ale co telefon oznajmial ze idzie deszcz, ten rozmywal sie w atmosferze lub przechodzil bokiem. W koncu, pod wieczor, jednak sie rozpadalo i zaczelo raz po raz grzmiec. Akurat usiadlam na chwile z przodu, gdzie dolaczyl do mnie Nik, ktory po calym dniu siedzenia, nagle dostal przyplywu energii. Lunal deszcz, a on oznajmil, ze idzie... przebiec sie naokolo domu! :D

Szkoda, ze aparat zupelnie nie uchwycil ulewy

Oczywiscie wrocil z cala koszulka przemoczona, ale kto by sie takim szczegolikiem przejmowal... Starsza za to, jakby nie miala dosc pieczenia po niedzielnym chlebie, stwierdzila ze upiecze ciasteczka z czekolada. Nie wiem co ja naszlo, ale bronic nie bede. ;) Ona wiec skakala przy mikserze, a ja wstawilam zmywarke i umylam karmnik dla kolibrow, ktory zdjelam w sama pore przed deszczem. I tak naprawde to niewiadomo kiedy dzien zlecial.

Sroda to pobudka jak codzien, wyszykowac sie i do pracy. Niespodziewanie, tuz po 6 przebudzil sie Nik, bo stwierdzil, ze mial jakis koszmar, z drapiacym kiciulem w roli glownej. :D Nie wiem co go tak przerazilo, ale twierdzil ze nie moze ponownie zasnac. Jesli o Oreo chodzi, to nie mialam pojecia gdzie sie podziewala. Pamietalam, ze w srodku nocy wskoczyla na nasze lozko, przelazla mi po poduszce, po czym ulozyla sie na M. :D Kiedy jednak wstalam, nigdzie jej nie bylo. Podejrzewalam, ze malzonek ja wypuscil, zwykle jednak zostawia mi karteczke, a tym razem nic. Mozliwe oczywiscie, ze spala schowana na ktoryms krzesle. Nie mialam jednak czasu czekac az sie pojawi, bo musialam juz wlasciwie wychodzic. Tym razem Potworki mialy miec intensywny poranek, bo w koncu stwierdzilam, ze skoro maja wakacje, to moga wiecej pomoc w domu. Przykazalam im ze maja sie podzielic odkurzaniem i myciem podlogi na gorze. Przed wyjsciem nalalam im wody z plynem do wiadra, bo nie ufalam ze nie wleja polowy butelki srodka do czyszczenia. ;) Dodatkowo, byla kolej Kokusia zeby rozladowac zmywarke, zas Bi musiala isc do sasiadow nakarmic ich kroliki. Co do Starszej to bylam spokojna, ze odhaczy swoja czesc, ale ciekawa bylam czy Nik znowu nie zapomni, ze ma jakies obowiazki. ;) Planowalam zreszta wyslac im pozniej smsy z przypomnieniem. W pracy wzgledny spokoj. Moj szef mial sprawdzic moj egzamin i do mnie zadzwonic, ale zadnego telefonu nie otrzymalam. Dalej wiec nie wiem jak mi poszlo. :/ Poza tym nie wiem jak sie dogadal z tymi przyjezdnymi osobami od kontroli jakosci, ale mialam sprawdzac i podpisywac papiery z codziennej sterylizacji, tymczasem facet pokazal mi (po raz fafnasty) gdzie sie u nas trzyma papiery. Ech... Tego dnia w laboratorium wszystko poszlo sprawnie i ludziska wychodzili w miare wczesnie, wiec i ja nie siedzialam niewiadomo ile. Przyjechalam do domu i... wszystko mi opadlo. Potworki odkurzyly i pomyly podlogi, tak jak mialy. Ale! Obydwoje omineli wszystkie dywany, a Bi w dodatku ani nie odkurzyla, ani nie umyla podlogi pod jedna z szafek, co widac bylo dokladnie, po warstewce kurzu, ktora nie ruszona, nadal tam zalegala... Nik zas zapomnial oczywiscie o zmywarce i wtepedy rozladowywal ja przy mnie, choc mowilam mu, ze teraz to juz sama moge sobie rozladowac. :/ Popoludnie minelo w grubej mierze na dalszym pakowaniu przyczepy. Tym razem padlo na jedzenie, ktore nie potrzebuje byc w lodowce, a przy okazji jest szczelnie zamkniete, nie chcialam bowiem ryzykowac, ze dobiora mi sie do czegos myszy albo mrowki. Pod wieczor przyszla pora dla Potworkow na trening, ale o dziwo pojechali bez marudzenia. Malzonek ich zawiozl, a ja pomaszerowalam podlac warzywnik i sie wykapac. Pozniej pojechalam po dzieciaki, bo przy temperaturach okolo 30 stopni nie mialo znaczenia, ze wlosy mialam nadal mokre. Jak czesto ostatnio, byli na basenie zewnetrznym i udalo mi sie podejrzec kawalek treningu.

Bi idzie przez wode, zamiast plynac

Najpierw jeszcze konczyli plywanie, ale potem przeszli na najglebsza czesc, zeby pocwiczyc skoki, najpierw "formalne", a potem stylem dowolnym. ;)

Wskakuje Nik

Po powrocie kolacja, M. poszedl spac, a Potworki po kolei pomaszerowaly pod prysznice.

I na tym skoncze aktualne zapiski, albowiem jutrzejszego ranka wyruszamy na kolejny w tym roku kemping. :)